Bardzo osobisty powrót do przeszłości, czyli remake Link's Awakening [Switch]


Powinienem się cieszyć niemożebnie, szczególnie, że tak naprawdę zostało spełnione moje nieśmiałe marzenie z ostatniego zdania dwu-i-pół letniej recenzji oryginału. Pierwsze wrażenia jednak zostały jednak zniszczone zaprezentowanym stylem graficznym, który w żaden sposób nie oddawał ducha Link's Awakening z lat 90. I gdybym nie był zeldomaniakiem, zawahałbym się w ogóle czy warto brać remake na premierę. Ale jestem. I wziąłem. I nie żałuję.

Muszę przyznać, że jest to trudna recenzja. The Legend of Zelda: Link's Awakening to jedna z najważniejszych odsłon serii w moim życiu. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że być może nawet najważniejsza, bo gdyby nie LA, nie znałbym tej serii w ogóle. Nawet do Ocarina of Time nie mam tak ogromnej nostalgii jak do pierwszej przenośnej części topowej marki Nintendo. Między innymi dlatego potrzebowałem tak dużo czasu na opis moich wrażeń.


Nie dziwnym będzie więc fakt, że po pierwszym zwiastunie remake'u byłem bardzo wstrząśnięty i zmieszany. Oczywiście winnym tutaj była oprawa wizualna, która ni w ząb nie pasowała do mrocznego klimatu oryginału. Bałem się, że odpowiedzialnemu za tę edycję Grezzo nie podoła karkołomnemu zadaniu przenieść niemal 30-letnią grę złożoną z trzech pikseli na krzyż na znacznie nowszy sprzęt. Jak się okazało nie dość, że studio sobie poradziło, to jeszcze w pewnym sensie wyprzedziło oryginał.

Remake na Nintendo Switch to z grubsza taka sama gra. Traktuje swój materiał źródłowy z niebywałym szacunkiem, dzięki czemu mamy do czynienia  z niesamowicie klasyczną "dwuwymiarową" Zeldą. Rdzenia mechaniki niemal nie tknięto, a więc otacza nas mnóstwo krzaczków do ścinania (ależ ja za tym tęskniłem) oraz świątynie, które koniecznie musimy wykonywać w ustalonej kolejności (za tym chyba nawet bardziej). Również lokacje zgadzają się niemal co do kratki, dzięki czemu emeryci serii tacy jak ja pamiętający jak to drzewiej bywało, bez problemu odnajdą się na mapie Koholintu. Odwzorowano nawet te patosowe i dość kiczowate teksty z lat 90. Nowe Link's Awakening wcale się ich nie wstydzi i wręcz jakby stara się je gloryfikować.

Zachowano nawet sekwencję wymian przedmiotów. Taki side-quest z oryginału. I ponownie zachowano odzywki z oryginału, a nawet ikonkę obok wymienianego przedmiotu.

Może jednak skupmy się na nowościach i przy okazji miejmy za sobą rant na styl graficzny, który od pierwszych sekund pierwszego zwiastuna cieszył się masą skrajnych opinii. Sam po jego pokazie byłem bardzo zawiedziony i targały mną dość negatywne emocje. Niezależnie od tego czy zamysł artystyczny podoba się potencjalnemu graczowi, czy nie – faktem obiektywnym jest sztuczność i klimat błyszczących się plastikowych zabawek z McDonalda. W dodatku bardzo nasycona paleta barwna nie oddaje ciężkiej atmosfery zgromadzonej nad wyspą.

Wszystko to nie musi jednak oznaczać, że taka stylistyka nie może się podobać. Patrząc na opinie w sieci jestem zaskoczony, jak wielu osobom to w ogóle nie przeszkadza.

Podobnie jak w oryginale, mapę odkrywamy dopiero wchodząc na obszar, który ona obejmuje. Zachowano tez opcję "Wspomnień", dzięki którym możemy przeczytać ważne kwestie, które ktoś nam powiedział lub odnalezione już Części Serc. Nowością jest możliwość dodawania własnych znaczników. Nareszcie!

Zdziwiłem się ponownie, kiedy sam od pierwszych chwil zauważyłem, że wspomniana stylistka w ruchu kompletnie nie przeszkadza. Mało tego, wydała się być idealnym wyborem do takiej formy gameplayu. Innymi słowy, nawet taki stary pierdoła cieszył gębę do konsoli patrząc się na kolejne fale ścinanych krzaczków i wcale nie krzywił się na świecące modele postaci.

Inną sprawą, jest jeszcze to, że do danej stylistyki dopasowano również nowe modele otoczenia, np domków czy nawet ich wnętrz. Kreatywność osób odpowiedzialnych za przeniesienie wspomnianych trzech pikseli na krzyż na trójwymiarowe obiekty oceniam na stopień celujący.


Ale nie ma się czemu dziwić. Dzięki ogromnemu szacunkowi do oryginału wszystko jest w stanie perfekcyjnym. I perfekcyjnie potraktowano również muzykę. Genialne kompozycje Minako Hamano i Kozue Ishikawa nareszcie brzmią tak jak na to zasługują i jeśli dla kogoś jest to osobista podróż w czasie – ponownie tak było w moim przypadku – łezka w oku może się zakręcić. Motyw główny wioski Mabe, Ballada Wietrznej Ryby, Góry Tal Tal. Wszystko to ma wielki ładunek emocjonalny i ton, którego nie da się podrobić. Zresztą, nie spodziewałbym się niczego innego jak wysoki poziom aranżacji muzycznych od gry, która właśnie na zdobywaniu instrumentów muzycznych się skupia.


Myślę, że warto również wspomnieć o nowości jaką jest kreator dungeonów. Wieloletni grabarz serii, Dampe, daje taką możliwość po raz pierwszy w serii, aby dodatkowo przedłużyć tytuł i dać mu kolejne replayability. Szczerze powiedziawszy aż dziwne, że dopiero teraz. Ostrzegam jednak, że zabawa w to nie jest łatwa i poraz kolejny Nintendo pozwala na własnej skórze przetestować trudną sztukę level designu.

W sieci możecie jeszcze natrafić na falę narzekań na spadki płynności. Nie dajcie się jednak omamić wyznawcom 120 efpeesów. Spadki są, owszem. Nie są jednak niczym, co by znacząco utrudniło zabawę. Mało tego, sam w ogóle nie zwróciłbym na nie uwagi. Gubienie klatek dzieje się tylko przy przejściu z jednej lokacji na inną i tylko w momencie, kiedy ta druga jest dość rozbudowana. W dodatku całość spadku trwa jedną-dwie sekundy. No zupełnie niegrywalny tytuł!

Podobnie jak w oryginale wybieramy dwa itemki, które chcemy nosić przy sobie cały czas, co czasami pozwala na ciekawe kombinacje. Na szczęście tym razem podstawowe elementy ekwipunku takie jak tarcza i miecz są stałymi w tym równaniu i nie trzeba się przeklikiwać przez menusy co kilka sekund.

Mam wrażenie, że wyszła z tego średnia recenzja, a bardziej taki felietonik wspominkowo-porównawczy. A można byłoby tu wspomnieć o jeszcze wielu rzeczach znacznie bardziej technicznych. Myślę jednak, że ostrzegłem o tym już samym tytułem. Zresztą, ci co znają i mnie i bloga i kojarzą jak bardzo przygotowywałem się do Breath of the Wild, zapewne nie spodziewali się niczego innego. I pewnie nikogo nie zaskoczyłem taką opinią, a nie inną. Remake The Legend of Zelda: Link's Awakening jest genialny w swej prostocie. Prostotą nazywam tutaj wierne przywiązanie do oryginału. A to, zdaje się, docenili niemal wszyscy gracze i recenzenci.

I czasami śmieszą mnie te zachwyty. Dużo z nich traktuje tę produkcję jako swoiste objawienie branży, a przynajmniej serii. A mówimy ciągle o grze, która jest na rynku od 26 lat – a nie mówiłem, że była niedoceniona? I nagle okazuje się, że rewolucje w postaci np. A Link Between Worlds wcale nie były potrzebne i spokojnie jest miejsce na rynku na Zeldę tak klasyczną jak tylko się da. Jest to jeszcze o tyle ciekawsze, że ostatnie wyniki sprzedaży pokazują, że jest to najszybciej sprzedająca się gra na Switcha w tym roku.


Mam nadzieję, że dałem Wam w jakimkolwiek stopniu odczuć dlaczego ta recenzja była dla mnie tak trudna. I dlaczego potrzebowałem na nią aż dwa tygodnie. Remake Link's Awakening to było jedno z moich giereczkowych marzeń. Spełniło się, i to w niemal najlepszej możliwej formie. Początkowe obawy i niechęć okazały się być zbytecznym balastem emocjonalnym. Pomimo ogromnej nostalgii, bawiłem się świetnie. Czy może być lepsza rekomendacja? Pewnie tak, mimo wszystko ja zostanę przy tym poziomie. Zdecydowanie warto dać szansę jednej z najlepszych gier na Switcha.

Grę kupiłem sobie sam. I screeny też sam zrobiłem. I tę recenzję również. Proszę, nie kopiujcie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz