Powrót do przeszłości: Kingdom Hearts [PS2]


W momencie zapowiedzi Kingdom Hearts III, wpadłem sobie na taki ambitny plan powtórzenia wszystkich części po kolei. Taki zabieg zastosowałem z serią MGS przed ograniem Phantom Pain. Wiele rzeczy już zapomniałem, a nawet ucieszyłem się na to, że w końcu z należytym szacunkiem potraktuję pierwszą część, bo w czasach triumfu serii trochę ją olałem. Z powodów różnych realizacja planu przeciągnęła się o dobre dwa lata, na jesień 2017. Jeszcze parę miesięcy temu nie mogłem się doczekać tego powrotu. Ostanio grałem w Kingdom Hearts przy okazji Dream Drop Distance w 2012. Bardzo się stęskniłem za ferajną Sory, niektórymi lokacjami, a szczególnie za muzyką Yoko Shimmomury.

Ale zderzenie z rzeczywistością było okrutne.

Pokochałem tę serię jak ją poznawałem po raz pierwszy, co w sumie było parę ładnych lat temu – byłem wtedy jeszcze nastolatkiem. Nie od razu, ale gra trafiła w mój gust dość mocno na tyle, że, co tu dużo mówić, grałem w to jak pojebany. Przez całe technikum nadrobiłem wszystko to, co te uniwersum miało do zaoferowania. Biorąc pod uwagę to, że każda z części wymagała posiedzenia około 50-godzinnego, a Kingdom Hearts II przeszedłem nawet 3 razy... uważam, że to dobry wynik.


Z perspektywy czasu zachodzę w głowę nie mogąc sobie wyobrazić jak ja to zrobiłem, że tyle czasu poświęciłem na ogranie serii, a przy tym nadal uczyłem się i spotykałem z kumplami... Ale teraz to nie ma znaczenia. Teraz sobie myślę, że polubiłem tę serię, bo "dobrze" zacząłem, mianowicie od drugiej części. Pierwszą zacząłem nadrabiać dopiero jakiś czas później i pamiętam, że nie byłem jakoś wyjątkowo zadowolony z toporności. Po prostu zapamiętałem ją źle, to i pomimo hajpu, podchodziłem do niej teraz, po latach, z pewną rezerwą.

Dobrze zapamiętałem.

Tak jak pamiętałem, że początek na wyspie był straszliwie upierdliwy i dłużący się, tak jest nadal. Jak pamiętałem drewnianą mechanikę walki, tak jest i teraz. Jak zapamiętałem bardzo uciążliwy platformówkowy level design, na który sam pijany diabeł by nie wpadł, tak wciąż on tam jest.


Pierwsza część Kingdom Hearts straszy po latach w wielu aspektach, ale chyba najbardziej strona techniczna daje się we znaki. Od samego początku jesteśmy świadkami dość pokracznej responsywności bohatera, niezbyt urodziwych (nie tylko pod kątem reżyserii) cutscenek i dziwnych decyzji designu. Co chwilę trzeba skakać po różnego rodzaju platformach, a że Sora jest wyjątkowo drewniany tutaj, no to jest to niezła droga przez mękę.

Żeby dostać się do któregokolwiek świata trzeba lecieć przez klockowy kosmos rodem z automatów, a ten etap nie dość że jest wyjątkowo paskudny graficznie, to jeszcze od strony technicznej nie do końca działa tak jak powinien. Za cholerę nie da się w nic trafić. Loty gummi shipem są tak naprawdę przykrą koniecznością, a nie dodatkową rozrywką jak to było w dwójce.


Kiedy już jednak doleci się do któregokolwiek świata, konstrukcja poziomu to czasami jawna kpina. Każdy świat jest podzielony na kilka pomniejszych etapów, co zapewne było związane z jakimiś tam ograniczeniami konsoli. Ale te poszczególne etapy są tak naprawdę niewielkimi, czasami klaustrofobicznymi wręcz lokacjami, a to oznacza, że przechodząc pomiędzy nimi co chwilę widzimy ekran ładowania. Dodajmy do tego fatalną i jeszcze bardziej głupiejącą kamerę w ciasnych miejscach. Nie imponuje również wszechobecna pustka światów.

Tak gadam i narzekam i zaraz wyjdzie, że nie warto się w ogóle Kingdom Hearts zainteresować, bo to w ogóle nie ma plusów. Dla mnie powrót do tej gry był ważny ze względu na fabułę i po tych kilkunastu godzinach widzę, że nie chcę przerywać zabawy przez słabą kamerę czy też cutscenki. No i ta piękna muzyka skomponowana przez Yoko Shimmomurę to coś co jeszcze długo będę bardzo miło wspominał. Do tej pory to moja ulubiona kompozytorka i jeśli trafiam na grę, gdzie widnieje jej nazwisko w creditsach, wiem, że przynajmniej muzyka będzie stała na wysokim poziomie.


A ta nadal cieszy. Nigdy nie jestem w stanie przewinąć Dearly Beloved ze względu na swój ładunek emocjonalny. Podrygywałem radośnie słuchając Monstrous Monstro i płakałem przy Kairi II. Sama muzyka w Kingdom Hearts to podróż przez wszelkie możliwe stany emocjonalne, ale bez jakiejkolwiek zaplanowanej trasy. Z drugiej strony tło muzyczne praktycznie każdej z lokacji po prostu opije ją bez słów, nie wyobrażam sobie np. Olympus Coliseum w świecie Alicji z Krainy Czarów.

Trudno mi słowami opisać mój... zawód grą. Po latach jest naprawdę strasznie przebrnąć przez kolejne kolorowe klaustrofobiczne pomieszczenia. Po kilkunastu godzinach, pomimo pięknej muzyki, po prostu nie mam siły grać dalej. I trudno mi w sobie ją odnaleźć, aby tylko się zmusić do "zabawy" – bo ta już dawno zniknęła. Patrząc na pierwszą odsłonę cyklu, mocno dziwi mnie to, że odniosła ona sukces już wtedy, ale widać unikatowa mieszanka Disneya i Final Fantasy trafiła w swój czas. Od tamtej pory jednak wody upłynęło już naprawdę dużo i nie wiem czy w ogóle będę w stanie przejść KH ponownie. Phantom Pain przetrzymałem, chociaż wymagało to ode mnie nie lada cierpliwości i grania dosłownie po nocach. Czy dam radę tak zrobić z Kingdom Hearts? Czas pokaże...

Screeny z www.khinsider.com

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz