Prequel, który ustalił przyszłość – The Legend of Zeda: A Link to the Past [SNES]


To już przedostatni odcinek przygotowywania się do Breath of the Wild przypominając sobie poprzednie odsłony serii. Zostali mi dwaj ulubieńcy, którzy często są pomijani / nielubiani. Do The Legend of Zelda: A Link to the Past sam musiałem długo się przekonywać. Pierwszy raz tą część testowałem na GBA 12 lat temu i rzuciłem w kąt po na bardzo długi czas. W końcu, pierwszym przejściem mogę się pochwalić zaledwie 3 lata temu. Zachwyciłem się, pomimo bardzo odległej premiery i nie mogłem uwierzyć, że kiedyś nie potrafiłem zmusić się do tak dobrej pozycji, co by nie mówić – jednej z najlepszej w serii.

To jest właśnie ten słynny tytuł, który został zmieniony na zachodzie przez dziwną politykę wydawcy. Japońskie Kamigami no Triforce w wolnym tłumaczeniu oznacza „Trójmoc Bogów”. Wówczas chodziło o to, że żadna gra nie mogła w jakikolwiek sposób nawiązywać np. do religii, dlatego też zastąpiono bogów czymś innym.


Połączenie między światami

Gra miała być również prequelem swych poprzedniczek, tłumaczyła powstanie Master Sworda oraz wiele innych smaczków serii. Cel główny jednak nie różni się od żadnej z pozostałych części. Link musi uratować księżniczkę Zeldę oraz całe Hyrule od tyranii złego Agahnima. Aby tego dokonać, będziemy musieli podróżować po mrocznej oraz tej „jasnej” wersji Hyrule. Ciągłe przeskakiwanie pomiędzy wymiarami jest kluczowe, aby odnaleźć starożytne świątynie i lochy oraz potrzebny ekwipunek.


A Link to the Past jest grą, której prawdopodobnie nie polubicie od razu. Przez wielu znienawidzona, przez innych pokochana i uznawana za najlepszą do tej pory, ALttP jest po prostu toporne w paru kwestiach. Jest to szczególnie uciążliwe, jeżeli zaczynaliśmy swoją przygodę z serią od późniejszych, znacznie łatwiejszych części. Nie można ścinać więcej niż jeden krzaczek naraz (wyjątkiem jest wirujący atak). Przeciwnicy atakują nas sami i nie wystarczą dwa ciosy aby ich pokonać. Mało tego, respawnują się za każdym wyjściem poza ekran. Niemalże wszędzie musimy iść na piechotę. Na mapach nie ma podpowiedzi gdzie akurat mamy iść i dlaczego. Nikt również nam tego nie powie. Części serca są nieźle poukrywane i aby odnaleźć je wszystkie, trochę czasu i wysiłku trzeba na to poświęcić. Zaś same świątynie są długie i trudne i niekoniecznie chodzi tutaj o poziom skomplikowania zagadek. Są naszpikowane przeróżnymi pułapkami oraz przeciwnikami.

To jedna z najlepszych Zeld do tej pory

I dlatego właśnie byłem zawiedziony sequelem gry, czyli A Link Between Worlds. Odsłona na 3DSa jest uproszczona do granic możliwości w każdym calu. A Link to the Past wymaga od graczy sprytu i dobrego refleksu. Autorzy zdawali sobie sprawę z tego, że niektóre momenty są naprawdę ciężkie, dlatego dano nam do dyspozycji specjalne przedmioty „niszczące” wszystko co jest na ekranie. Ale i tak – musimy je znaleźć sami (bez podpowiedzi), zaś samo korzystanie z nich wyczerpuje niemałą ilość many, która nie regeneruje się sama. W ALBW takie coś nie było potrzebne, inaczej gra sama by się przechodziła.


Graficznie gra wykorzystuje wiele z tego na co pozwala SNES. Świat jest duży i kolorowy w swej mroczności, chociaż dzisiaj przy takim Minish Cap całość wypada trochę blado. Muzyka wiernie oddaje klimat widocznych na ekranie scen. Motywy dźwiękowe powtarzały się również w późniejszych odsłonach, np. w Four Swords Adventures cały soundtrack został przeniesiony, a w ALBW odwala kawał świetniej roboty tworząc orchestrowy remake.

Dzisiaj A Link to the Past jest już dostępny jako tytuł VC zarówno na New 3DS oraz Wii U, a wcześniej również na Wii. To jeden z tych klasyków, które trzeba nadrobić. Wszystko to co Wam przedstawiłem przed chwilą nie uważam za minusy. Wręcz przeciwnie. Grając w tą część po latach, zdziwiony i mówiłem sam do siebie „jak ja mogłem wcześniej tego nie lubić?”. To w każdym calu poprawiona pierwsza The Legend of Zelda, która ustanowiła pewne standardy dla wszystkich następnych części.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz