W samotności było lepiej – The Legend of Zelda: Four Swords Adventures [GCN]

Fragment grafiki okładkowej The Legend of Zelda: Four Swords Adventures

Kiedy przypomnę sobie czasy, jak jeszcze nie bardzo ogarniałem rynek konsol, ale codziennie witałem na Zelda Central i szukałem różnego rodzaju grafik i wszystkiego co możliwe na temat Wind Wakera oraz Four Swords Adventures, aż ciepło się robi na serduszku. Były to gry kompletnie dla mnie niedostępne, tajemnicze, odległe, będące obiektem westchnień. Tak się akurat składa, że po kilku latach, kiedy już położyłem łapska na obu tytułach, byłem nimi nieco zawiedziony. W tym odcinku przygotowania do Breath of the Wild wracam do niepopularnej FSA, które na poważnie podjęło próbę wciśnięcia trybu multiplayer do naszej ulubionej serii.
 
Efekt ten był mizerny, ale po kolei. Four Swords Adventures jest chronologicznie trzecią i ostatnią odsłoną z miniserii Four Swords, gdzie głównym przeciwnikiem Linka nie jest fioletowa świnia pragnąca błyszczących trójkątów, ale czarnoksiężnik Vaati (chociaż sama gra powstała jako druga). Chodzi dokładnie o tego samego złodupca, którego wprowadzenie mieliśmy w udanym Minish Cap, przez którego tak bardzo pragnąłem GameCube’a i wspomnianych wcześniej gier. Smutne, ale to właśnie MC jest jedyną dobrą częścią tej trylogii i polecam sprawdzić tą odsłonę za stosunkowo niewielkie pieniądze dzięki Wii U i Virtual Console. Pozostałe dwie, czyli Four Swords dołączanie do A Link to the Past na GBA oraz Four Swords Adventures to pozycje co najwyżej dla najzagorzalszych fanów, a i tak myślę, że nawet oni się zawiedli na tych grach.

Dzielić Linka na czworo

The Legend of Zelda: Four Swords Adventures zaczyna się w momencie, gdy czarnoksiężnik łamie pieczęć i wydostaje się na wolność. Więzi on również sześć dziewic chroniących tą pieczęć. Zadaniem protagonisty jest przemierzenie świata w celu uwolnienia magicznych panienek oraz ostatecznie pokonanie Vaatiego, który ma w planach znacznie więcej złych rzeczy niż sianie chaosu w Hyrule. Aby tego dokonać, Link musi użyć Miecza Czterech, który rozdziela posiadacza na cztery ciała. To właśnie dlatego, głównego bohatera jest czterech na ekranie, każdy w innym kolorze i jest to jedyna możliwość, aby pokonać Vaatiego. Pomimo pozostawienia rdzenia gamplaya, podróż po świecie w czterech róznych osobach, wymusiło na twórcach nieco inne formy zagadek. 


Grę podzielono na oddzielne poziomy (po około 20-40 minut), które później możemy oddzielnie powtarzać. Każdy z nich jest swego rodzaju dungeonem, chociaż nie zawsze jesteśmy w jaskini. W trybie dla pojedynczego gracza sterujemy czterema ludkami naraz, ścinamy krzaki, rozbijamy dzbanki, norma. Pozostali Linkowie podążają za zielonym, ale można zmienić ich ustawienie w zależności od potrzeb. Jest też opcja podążania tylko jednym bohaterem, ale co czasami się może przydać, ale na dłuższą metę, nie ukończymy w ten sposób żadnego poziomu. Four Swords Adventures zmusza nas do współpracy z innymi czy to w różnych zagadkach, czy przy walkach z bossami. Niestety, najczęściej ogranicza się to do nielicznych sytuacji przesunięcia dużego kamienia lub atakowania naraz siedząc w grupce. A tych sytuacji w całych poziomach jest tak naprawdę niedużo, po dwie lub trzy na poziom. Ograniczenie tego typu zapewne jest spowodowane możliwością gry w pojedynkę. Siłą rzeczy, jeden gracz nie będzie w stanie wykonywać zagadek czasowych na cztery przyciski, które trwają po dwie sekundy. FSA zostało tak skonstruowane, że ludzie bez znajomych mogą samotnie przejść całą przygodę i równie „dobrze” się bawić. Z jednej strony to plus, przynajmniej jedna osoba jest w stanie poznać jedną z tych niepopularnych gier. Minus tego jest taki, że gra nie jest specjalnie przyjemna przez swoje długie backtrackingi i konieczność wykonywania tej samej czynności (np. gaszenie ognia dzbankami wody).

Oczywiście, tak jest przy trybie dla jednego gracza. Jak sama nazwa wskazuje, w FSA możemy grać do czterech graczy, ale sami dobrzy kumple do wspólnej zabawy nie wystarczą. Każdy z Was musi mieć GameBoy Advance oraz kable do podłączniea konsol do GameCube’a! Nawet grając we dwójkę, wymagane są dwa GBA i kable.

Tego pomysłu natomiast nie potrafię pochwalić. Dlaczego nawet grając z którymś z domowników potrzebuję dodatkowych dwóch konsol i okablowania? Na spotkaniu w paczce znajomych każdy musi być fanem Nintendo, Zeld i posiadać odpowiedni sprzęt, żeby móc razem się bawić. Serio? Kto na to wpadł?


Mało Zeldy w Zeldzie

A nawet jak już się zgracie i zbierzecie w odpowiednio dużą drużynę, dość szybko odłożycie grę na półkę. FSA utraciło najważniejszy element swoich poprzedników (i następców) – klimat. Nie ma czegoś takiego jak części serca, eksploracja w poszukiwaniu itemów, plecak, upgrade’y to ekwipunku. Nic z tych rzeczy. Przemierzając każdy z leveli, po drodze znajdziemy itemy na piedestale i każdy z Linków może mieć tylko jednego z nich naraz. Dla pojedynczego gracza oznacza, to że jeśli trafiłeś na zablokowane przejście, które można wysadzić, gdzieś w pobliżu na pewno znajdziesz bomby. Ale jeżeli masz już coś innego, np. procę, będziesz musiał ją wymienić na tego itema. I tak od samego początku, do samego końca poziomu, za każdym razem. I uwierzcie mi, nie ma w tym żadnej frajdy. Nie dość, że nia ma tu typowych dungeonów, to cała kwintesencja serii została tutaj wyrzucona do kosza.

Co gorsza, nie ukończymy żadnego poziomu jeśli nie zbierzemy odpowiednio dużo trójkącików z punktami, które wylatują z przeciwników (i nie tylko). Może być tak, że dotrzemy do samego końca, ale ponieważ nasz miecz nie napełnił się mocą, level nie będzie ukończony. Jeśli mamy szczęście, bardzo blisko zakończenia będzie możliwość dołapaniu kilkudziesięciu brakujących punktów. Jeśli nie, być może trzeba będzie cały poziom przechodzić od nowa. 

Jeśli gramy ze znajomymi, każdy z Linków może mieć własny item. No czad. A tu akurat gracz 1 wszedł do któregoś z pomieszczeń, co wyświetla się na jego konsoli.

Graficznie Four Swords Adventures to mieszanka Minish Cap oraz A Link to the Past. Niestety to widać, niektóre „tekstury” a nawet całe lokacje są wzięte z tej starszej części, jednocześnie kontrastując z ładnymi efektami np. wybuchów, oczywiście nadal w technice pixel artu. Muzyka natomiast została już kompletnie wyciągnięta z ALttP, i jak wyżej, kontrastuje ona z nowszymi dźwiękami co jest wyraźnie słyszalne. Nie potrzeba do tego dobrych głośników.

Czarna owca

The Legend of Zelda: Four Swords Adventures nie daje takiej frajdy, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Dzisiaj ta gra jest towarem deficytowym, ale dzięki tej recenzji być może już nie jesteście w kolejce do sprawdzenia tego tytułu. Tą część wyprano całkowicie z tego, co Zeldy zawsze miały najlepsze. Zagadki są bardzo upierdliwe, głównie polegają na backtrackingu lub przesunięciu czegoś w zgranej drużynie. Bardzo fajnie, że starano się kreatywnie wykorzystać GBA jako kontroler i chowanie się w nim jakby w środku jaskini. Podoba mi się też to, że Link jest jakby żywszy, fajniej atakuje, ma nowe ruchy, bez dodatkowych nauk. Ale to jednak za mało. Niestety, zawsze musi trafić się jakaś czarna owca. W tym miesiącu wybrałem tą część do recenzji, ponieważ chodzi za mną od dłuższego czasu i nigdy nie mogłem jej ukończyć. Niestety, chyba się nie przemęczę przez nią. W oczekiwaniu na Breath of the Wild warto odświeżyć sobie którąś ze sprawdzonych formuł, a przede wszystkim dobrze wykonanych, które są obecne w większości gier z serii. Jeśli posiadacie Wii U, zainteresujcie się, którąkolwiek grą z Virtual Console. Jeśli wyjątkowo interesuje was trylogia Four Swords, sprawdźcie sobie bardzo dobrego Minish Cap – nie dość, że bardzo dobry gameplay i trzyma klimat, to w dodatku występuje jako pierwsza w chronologii.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz