Oficjalna odpowiedź na multiwersum – Dragon Ball Super: Universe Survival Saga


W pewnym sensie najnowsza, i póki co ostatnia, saga Dragon Ball Super to powrót do formy znanej z DBZ. Ale nie jestem pewien, czy to dobrze. Pamiętacie dłużące się fillery? Masę "zadań pobocznych" między głównymi wątkami? Właśnie takimi elementami najnowsza saga jest nafaszerowana. Między innymi dlatego jest ona również najdłuższa ze wszystkich, co równie adekwatnie wpływa na długość samego wpisu. Nie będę jednak streszczał 1:1 wszystkich wydarzeń, a jedynie pokrótce omówię te najważniejsze. Tradycyjnie, będą spoilery, a jeśli chcielibyście poczytać więcej narzekań na tę serię, wszystkie recenzje zawsze są w górnym menu, czyli tutaj.

Ale idźmy po kolei. Po sporej ilości na siłę przedłużających zapchaj-dziur po finałowej walce poprzedniej sagi, przydałby się powrót do normalnego funkcjonowania. Niestety, nie w Dragon Ball Super. Na dobry początek widzimy scenę gdy obaj królowie wszechrzeczy bawią się w niszczenie planetek. Z nudów. Prawie jak nasze warcaby. Różnica jest taka, że nie są to warcaby, a śmiercionośna zabawa w niszczenie światów w rękach nieodpowiedzialnego dziecka. I ja rozumiem ten niepozorny design najpotężniejszej istoty świata, ale nie potrafię podzielać swojego entuzjazmu z innymi. Król Wszechrzeczy był jedną z najbardziej irytujących postaci jakie poznałem w tym uniwersum.

Tymczasem na planecie Beerusa, Goku również się nudzi. Jak gdyby nigdy nic postanawia, że prze-teleportuje się do pałacu Króla Wszechrzeczy i przypomina o obiecanym turnieju pomiędzy wszystkimi światami. Bo najważniejsze to zdobywać nowe doświadczenie w walce non-stop szukając coraz większego zagrożenia.


Królowie się zgadzają od razu, ale ten z przyszłości najpierw chce "królewskiej walki pokazowej", ponieważ nigdy żadnego turnieju nie widział. Na tejże walce spotykają się wszystkie wszechświaty, ale tylko dwa walczą, z najniższym rankingiem - pech chciał, że jest to m. in. naszych głównych bohaterów, czyli siódmy, oraz dziewiąty, gdzie nawet Kaioshin wydaje się być zły do szpiku kości.

Dzięki temu pierwszy raz możemy popatrzeć na kogoś innego walczącego niż Goku i Vegeta - tutaj z wyżej przedstawionymi wilkami walczą również Buu i Gohan. Jasnym jest, że wszyscy na to czekali, i chociaż same walki nie okazały się być wyjątkowo odkrywcze czy nawet interesujące, to jednak były drobnym odświeżeniem. Kiedy ostatnio widzieliśmy Gohana w trakcie poważnej walki? Już nie mowa o nawróconym na dobrą stronę Buu.


Jest to też pierwsza chwila, kiedy możemy podejrzeć reprezentantów innych wszechświatów w postaci bogów oraz aniołów. Jak można było się domyślić, podwładni Toriyamy, wraz z samym mistrzem na czele nie potrafili stworzyć czegoś wyjątkowo kreatywnego. O ile widać pewną zależność w bogach stworzenia, szaty, fryzury, specyficzny bardzo zbliżony do siebie wygląd, tak bogowie zniszczenia są zupełnie różni. Ale nie w tym dobrym znaczeniu. Każdy z nich to albo antropomorficzna wersja jakiegoś zwierzęcia, ale dziwnie ubrany człowiek. I tak oto w dziesiątym wszechświecie zobaczymy różowego słonia, w jedenastym wszechświecie na boga zniszczenia robi klaun, a w drugim ewidentną inspiracją była Kleopatra. Zabrakło tu kreatywności. Z powodzeniem każda z istot jaką nam zaprezentowano mogłaby pochodzić z jednego i tego samego wszechświata. A mówimy nadal o samych bogach. Tutaj znacznie ciekawiej wypadło fanowskie Multiwersum.

Dodatkowo zapomniano również o jednej z zasad wprowadzonej jeszcze w Dragon Ball Super: bliźniacze światy. Te, których suma numerów wynosi 13, miały być lustrzanymi odbiciami. Tego nie widać w światach innych niż szósty i siódmy. A szkoda, bo mamy kolejną niekonsekwencję/błąd do i tak już wysokiej kupki błędów uniwersum.

Istotnym momentem w trakcie królewskiej walki pokazowej jest starcie "ponad program". Mianowicie z jedenastego wszechświata do bitwy dołączył Toppo, jeden z wojowników sprawiedliwości. Jego walka z Goku nie była wyjątkowo interesująca, ale była ważna – pokazała nam, że w trakcie turnieju mocy to właśnie z jedenastym wszechświatem walka potrwa najdłużej, a przyjaciel wąsacza, niejaki Jiren Szary ma być znacznie silniejszy od głównego bohatera.


Toei Animation postanowiło wyróżnić się jednak w samych zasadach turnieju, i tutaj jest duży plus. Odświeżono to, co do tej pory widzieliśmy. Postawiono na międzyświatowy turniej w konwencji battle royale, dzięki czemu idealnie wpisano się w modę na tenże gatunek w popkulturze, szczególnie widoczną w grach. Walki mają odbyć się drużynowo, jeden wszechświat oznaczający jedną drużynę składającą się z dziesięciu zawodników. Daje to spore pole do popisu twórcom zarówno w taktykach jak i dalszego rozwijania mitologii uniwersum Dragon Ball. Przegrany wszechświat zostaje zniszczony, zaś zwycięzca będzie miał możliwość wypowiedzenia życzenia samemu Zaramie, boskiemu smokowi. Temu samemu, który spełnił życzenie w na koniec trzeciej sagi.

I tu przy okazji wychodzi poważny minus pewnych zmian w Dragon Ball Super. Bardzo nie odpowiada mi "nowa" psychika Goku. Teraz tak naprawdę ma wszystko gdzieś. Najważniejsze dla niego jest zmierzenie się z jak najsilniejszym przeciwnikiem i nieważne są tego konsekwencje. Poprzednio Goku chronił najbliższych i nie zależało by na byciu najsilniejszym na świecie. Czerpał radość z walki, owszem, ale nie było to kosztem innych.

Podobny do Beerusa to ultraszybki wojownik z jedenastego wszechświata Dyspo, z prawej znajduje się Toppo występujący jeszcze na królewskiej walce pokazowej, na środku zaś jest Jiren, najsilniejszy wojownik, jakiego do tej pory było nam dane poznać.

To co zrobiono z Goku w Super przerasta już wszelkie wyobrażenia. Być może chodzi o odkucie się, ze względu na to, że Goku w DBZ było niewiele. Tak naprawdę był ostateczną bronią, nadzieją, wyczekiwanym światełkiem w tunelu. I chociaż ze względu na swoje Saiyańską krew ekscytował się walką, nigdy nie chciał i nie prowokował zniszczenia innych, niewinnych istot. Ba, przecież był gotów darować życie Freezy, pomimo eksterminacji całej planety i najbliższych przyjaciół Goku. W Super stał się egoistą nie patrzącym zapatrzonym tylko w okazje do walki z silniejszymi. Przez Goku Królowie Wszechrzeczy niszczą całe wszechświaty. To on z bananem na twarzy, nawet po dowiedzeniu się o konsekwencjach turnieju, krzyczał przy wszystkich bogach "Zmierzcie się ze mną, wszyscy naraz!". I ciągle jest w stanie wielkiego podekscytowania. Ostrożnie Goku, to niebezpieczne.

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę

Brak Vegety na walce pokazowej nie był spowodowany jakimś intensywnym treningiem ani ucieczką w kosmos, jak to miał książę w zwyczaju. Od poprzedniej sagi minęło kilka miesięcy, w związku z czym Bulma jest w bardzo zaawansowanej ciąży. Jako, że powinna lada chwila urodzić, dumny Saiyanin postanawia zostać przy swojej żonie. To powstrzymuje go również przed udziałem w prawdziwym Turnieju Mocy. Na szczęście z odsieczą przychodzi Whis i dzięki swoim anielskim mocom pomógł przynieść na świat nowe wojownicze dziecko, Brę. Pewnie już wszyscy widzieli niesłynnego gifa jak to się stało. Ja również nie mam słów.


Wdzięczny Vegeta teraz może przestać martwić się o Bulmę. Poszukiwania nowych członków drużyny pora zatem zacząć. Samo kompletowanie wojowników trwało kilkanaście odcinków, ale pozwólcie, że nie będę was katował opisem każdego z nich. Są tu oczywistości takie jak Piccolo, Kuririn, Gohan, twórcy jednak tym razem chcieli kilka razy zaskoczyć i trochę przemieszać Drużynę-Z. Chcąc nie chcąc udało się, chociaż początkowo byłem mocno zniesmaczony.

Najbardziej niezrozumiała dla mnie deycjza to odrzucenie od razu Gotena i Trunksa, ze względu na ich brak doświadczenia. Przecież po przemianie w SSJ byliby w stanie wyrzucić połowę zawodników. Po fuzji dzieciaki walczyli na równi z równym ze wzmocnionym Buu. Ale to nie ma znaczenia, będą zbyt chaotyczni. Dlatego znacznie lepszym wyborem będzie Kamessenin. Tak... Chłopakom nawet nie powiedziano o turnieju, a do drużyny wzięto starego mistrza. Podobno trenował potajemnie, ale i tak, o ile mógł się wzmocnić starszy dziadek, którego siła wynosiła 139 jednostek?

Nikt nie pomyślał również o Yamchy, co według internetowych śmieszków jest całkowicie słuszne. Przyjrzyjmy się jednak jego przeszłości. Od początku był silniejszy od np. Kuririna, który go na pewnym etapie zastąpił. Yamcha miał jednak znacznie większego pecha do przeciwników. To on odbył trening u samego północnego Kaio i zmierzył się z członkami Ginyu Force. Kuririn nawet z odblokowanym potencjałem na Namek nie potrafił pokonać najsłabszego z nich. Czy wzięcie byłego bandyty do drużyny zamiast Kuririna byłoby ciekawsze? Być może, od ataku Saiyan postać ta nie miała dobrych okazji do walki, a na pewno byłoby niespodziewane.


Na szczęście dalej jest trochę lepiej. O dziwo pamiętano o istnieniu Androida 17, więc i on został zaprzęgnięty w szeregi. Okazało się również, że pewniak w postaci Buu nie może wystąpić w walce, bo znowu zasnął, należało więc znaleźć zastępstwo. Goku postanawia poprosić o pomoc nikogo innego jak Freezę.

I w tych krótkich scenach, kiedy Goku rozmawia z panem zła, czuć klimat jakiego brakowało przez całe DB Super. Pewnego rodzaju napięcie, niepewność wydarzeń, zderzenie odwiecznych wrogów. Jak się witają wrogowie na Ziemi? Oczywiście ciosem z zaskoczenia. W pierwszych chwilach trudno czegokolwiek się spodziewać po powrocie Freezy. Szkoda, że musiało się to odbyć kosztem Buu, bo i jego walka byłaby niezwykle interesująca, co zaprezentowano już na walce pokazowej. Szkoda, że nie dało się postawić na jedno i drugiego złodupca w drużynie.

Co miał zyskać imperator zła dzięki współpracy? Wskrzeszenie. Już w tamtej chwili dość jasnym się stało, że twórcy robią sobie podkładkę na kolejne kontynuacje, być może z już nieco nawróconym na dobrą stronę Freezą. To wpisałoby się w konwencję Dragon Balla polegającą na zmianie przeciwników w przyjaciół: prawie każdy z Wojowników-Z na początku był "tym złym".


W tym samym odcinku okazało się również, że w szóstym wszechświecie tamtejsi Saiyanie zaczynają trening, aby opanować sztukę SSJ. Mentorem jest Cabba występujący na wcześniejszym turnieju, uczą się zaś Caulifla oraz Kale, dwie Saiyanki. Jak się nie trudno domyślić, opanowanie tej umiejętności nie zajmuje im dłużej niż kilka minut. Oczywiście wystarczy lekko kogoś obrazić, ten zaś ze łzami w oczach wydobywa z siebie złoty blask godny bogów.

Kale idzie nawet o krok dalej. Tak się zeźliła na Cabbę, aż dostała stanu znanego do tej pory tylko Brolliemu, czyli Legendarnego Super Saiyanina. Dziewczyna bez żadnego doświadczenia w walce zaczęła niszczyć wszystko i wszędzie, jej siła natomiast zdawała się nie mieć końca. Tak jak u Brolliego.


I... tak, Brolly w formie żeńskiej wygląda wręcz niedorzecznie. Ale obecność takiej postaci to ponownie jest to rzecz niespodziewana. I z całą pewnością odświeżająca stary schemat, jako, że nareszcie to Saiyanka prezentuje swoją dominację nad resztą, w dodatku osiąga poziom legendarny, nigdy nie znany nikomu do tej pory. Inną kwestią jest to, że cała sytuacja wygląda dość komicznie. Pomijając kwestie kilkuminutowego szkolenia i pewnych głupot, całkiem pozytywnie oceniam kolejne próby zmian w Dragon Ball Super. W większości ostatecznie wyszły one na dobre i stworzyły całkiem sporą gamę potencjału do wykorzystania, jak nie na sam turniej to na ewentualną przyszłość. A więc wojownicy z siódmego wszechświata to Goku, Vegeta, Gohan, Piccolo, Kamessenin, Kuririn, Tien, Androidy 17 i 18, Freeza.

Rok battle royale

Chociaż większość rzeczy, które wymieniłem powyżej zabrzmiało dość pozytywnie, tak ich nie oceniałem w momencie oglądania. Bardzo zmęczyło mnie kilkanaście odcinków kompletowania drużyny, w trakcie których pojawiały się kolejne absurdy lub rzeczy zwyczajnie mało interesujące. W trakcie treningów Goku obrywał od Kuririna, a Piccolo niszczył Gohana. I ponownie były tłumaczenia takie jak w Fukkatsu no 'F', "bo trening", ale przy tak kolosalnej wcześniejszej różnicy poziomów, odwrócone role to czysty absurd.

Trzeba jednak przyznać, że walka Gohana z Piccolo była bardzo wyczekiwanym momentem i okazała się być całkiem interesująca. Dlaczego musieliśmy tak długo czekać na dobre walki w Dragon Ball Super?

Początek turnieju też nie okazał się być specjalnie dobry. Sytuację startową porównałbym do filmu Igrzyska Śmierci na podstawie książki o tym samym tytule. Od razu na początku wszystkie dzieciaki się na siebie rzucili, w związku z czym nie było widać nic (tak naprawdę nie dlatego, tylko przez grupę docelową filmu), i połowa odpadła w ciągu pierwszej minuty. W Dragon Ball Super na początku podobnie każdy walczy z każdym, a więc siłą rzeczy nie można było skupić się na wszystkich, a jedynie na wybranych walczących "parach". Wiele nas omija i potencjał stworzony poprzez formę turnieju traci.

Kiedy już jednak narrator i kamera pokazywali jakąś walkę, nie było to nic specjalnie absorbującego. Walki były typowe, niewciągające. Byłem gotów zrezygnować z oglądania tego anime już w tym momencie, bo zwyczajnie nie widziałem sensu w męczeniu się. Miałem dość zdebilałego Goku, który ciągle ekscytuje się kolejnymi przeciwnikami. Miałem dość patrzenia na kompletny brak charakteru Dragon Ball Super. Ale zacisnąłem zęby i przetrwałem przez 104 odcinki i zwyczajnie szkoda mi było tyle poświęconego czasu po to, żeby nie skończyć oglądania.

Nie myślałem, że tak się stanie, ale ucieszyłem się, że przeczekałem. Nie to, że było jakoś wyjątkowo warto oglądać ponad 100 odcinków dna i pomyj, ale po tym nastąpiły zmiany i w samych walkach i w ogólnej jakości odcinków. Stało się bardziej interesująco, przeciwnicy stali się konkretniejsi, zaś nasi bohaterowie, chociaż w większości silniejsi i ciągle wygrywający, wywoływali chęć kibicowania im. Jakimś tam momentem przełomowym okazuje się być odcinek 110, w którym Goku zaczyna... łapać (?) Ultrainstynkt. Nie jest to bynajmniej żadna nowa forma Saiyan, a coś w rodzaju ukrytego potencjału, który można osiągnąć tylko poprzez wyjątkowe skupienie się i swojej ki. Formę tę udało się osiągnąć Goku dopiero w trakcie walki z Jirenem i też nie opanował jej od razu.

Z lewej Kale w swojej formie SSJ, z prawej natomiast Caulifla. Razem jednocześnie atakowały Goku i współpraca przebiegała na tyle owocnie, że ten musiał ponownie sięgnąć po Ultrainstynkt.

Następnym ciekawym pojedynkiem była walka ze wspomnianymi Saiyankami z szóstego wszechświata. Trwała aż 3 odcinki, a po tej zaciekłej batalii zrobiły fuzję kolczykami Potara, aby dojść do czegoś jeszcze bardziej interesującego. Powstała w ten sposób Kafla okazuje się być kawałem złodupca, którego w DB Super zwyczajnie brakowało. Starcie z szóstym wszechświatem było jedną z najciekawszych bitew jaką w ogóle w świecie Dragon Balla udało mi się do tej pory zobaczyć – a jestem pewien, że widziałem wszystkie.

Oczywiście nadal były tu głupoty typu, że przez same pięciominutowe walki i Caulifla i bez żadnego doświadczenia Kale osiągnęły poziom SSJ2. Nadal jest tu mnóstwo przerywników w postaci komentarzy z trybun w dodatku wyjaśniających co właśnie widzimy na ekranie. Nadal są różnego rodzaju głodne kawałki o ochronie świata i sile płynącej z przyjaźni. To nadal ten sam Dragon Ball, gdzie nawet superboskie poziomy nie mają szans z super silnymi zwykłymi Saiyanami. Ale udało się połączyć te głupoty w taki sposób, aby zwyczajnie w dużej mierze nie raziły. To jest ten kicz, który mieliśmy w DB od zawsze i właśnie to w nim kochaliśmy. Teraz, pod sam koniec DBS tenże kicz wrócił do łask. I dobrze.

Goku w nieopanowanym do końca Ultrainstykcie kontra Kafla. Kolejna niedorzeczność, kiedy poziom silniejszy niż superboski ledwo radzi sobie ze zwykłym Super Saiyaninem.

Tenże kicz był dobitnie widoczny w walce, jak ja to mówię, z wróżkami z drugiego wszechświata. Obecne tam wojowniczki walczyły w imię miłości i Super Smocze Kule miały wykorzystać właśnie aby ją propagować na całym wszechświecie. Starcie te też było wyjątkowe i inne od całej reszty, może nawet najbardziej wyróżniające się ze wszystkich do tej pory widocznych.

Pomimo początkowego zażenowania oglądaniem Brianne, Su Roas i Sanki Ku, w bardziej zaawansowanym stadium batalii było naprawdę ciekawie i podobnie jak Kafla, dziewczyny miały odpowiedni charakter na głównego złego. Walczące w imię miłości, nie potrafiły tak naprawdę dostrzec czym jest ta prawdziwa, polegając tylko na wyglądzie. Momentami starcie było bardzo nieprzewidywalne, wróżki wspierały się na każdym kroku poprzez użyczanie energii/miłości i miały unikalne, serduszkowe ataki. I zdaję sobie sprawę z tego, że nadal brzmi to kosmicznie źle, a w wielu sytuacjach brzmiało kosmicznie źle, ale było potrzebne DBS. Z jednej strony mocno rozluźniający napięcie między zawodnikami team, z drugiej stanowiły śmiertelne zagrożenie.

Vegeta walczący z Brianne po transformacji. Potencjał komediowy jest.

Zawsze jest ten dziegieć. W wielu walkach został trochę niewykorzystany potencjał. Chociaż oczywistym było, że taki Freeza czy Android 17 będą na arenie jak najdłużej, tak ten pierwszy celowo unikał starć bezpośrednich. Oczywiście chciano przedstawić tu ten złowieszczy charakter Freezy wykorzystującego innych, a nawet oszukującego wszystkich. Specjalnie sprawił wrażenie chęci współpracy z Frostem, żeby za chwilę właśnie go wyrzucić z poza ring.

Dopiero na koniec Freeza pokazał się z tej "dobrej" strony walcząc najpierw z Toppo, później z Jirenem. Tylko dlaczego tak późno? Może właśnie z powodu zbyt dużej ilości zawodników na start, z czego większości i tak nie było czasu i możliwości poznać. W ogóle ostatnie odcinki DBS wyjątkowo dobrze wróciły na poziom najlepszych odcinków DBZ i oglądając je nareszcie poczułem się jak dzieciak te 15 lat temu. Z wypiekami na twarzy oglądało się potyczki z najpotężniejszymi istotami na świecie i faktycznie się przeżywało to co widać na ekranie.


I nie bardzo wiem co dalej napisać. Bo zakończenie jest takie jakie chyba każdy się spodziewał, szczególnie biorąc pod uwagę opening sagi. Ale pamiętajmy też, że DBS dzieje się jeszcze przed zakończeniem DBZ, czyli przed dwudziestym ósmym turniejem sztuk walki - innymi słowy pomiędzy 288 a 289 odcinkiem DBZ. A tym bardziej znając nasz wszechświat, nikt się nie zdziwiłby jakby zwycięzca poprosił o odtworzenie zniszczonych światów.

No bo właśnie tak to się stało. Goku walczył do samego końca i razem z Freezą przeprowadził szturm na Jirena wyrzucając i przeciwnika i siebie w nicość poza areną. Na ringu pozostał Android 17, który wypowiedział życzenie... tak, odtworzenia zniszczonych światów. Dając tym samym sposobność na kolejne kontynuacje Dragon Balla. I tak pewnie do usranej śmierci.

Saiyanie nie znają limitów

Przed samym podsumowaniem, rzućmy jeszcze okiem, tradycjnie, na oprawę audiowizualną. Ostatnia saga była znacznie, ale to znacznie lepiej rysowana niż poprzednie. W ogóle anime te przeszło kolosalną drogę jeśli jeśli o aspekty wizualne. Jeśli chodzi o styl rysunku, najbardziej w pamięć zapadł mi odcinek 114, czyli walka z Keflą i Cauliflą.

Muzyka stoi jednak na takim samym poziomie od początku, czyli już pewnie zdążyliście się zorientować z poprzednich wpisów, że... na nijakim. Nie potrafię zapamiętać żadnego utworu, nic nie jest na tyle charakterystyczne i inne, żeby wpadało w ucho.


Opening to tylko i wyłącznie walka na turnieju mocy i jeszcze nie znając fabuły, widzimy przebieg walk. I od samego początku wiemy też, że to Goku będzie walczył z Jirenem atakując opanowanym Kaio-kenem w boskim stadium. Endingów nawet nie pamiętam. Żaden z nich nie miał pomysłów na siebie, ponownie były przedstawione scenki z przeszłości, biegnąca postać, Smocze Kule, itp.

Pomimo zachwytów turniejem, nie mogę polecić kolejnych przygód Drużyny-Z z czystem sercem. Zakończone dokładnie miesiąc temu Dragon Ball Super praktycznie w całości było do niczego. Universe Survival Saga była jednak miłą odskocznią od dziadostwa przedstawianego nam przez 100 odcinków. Twórcy byli na tyle pewni swego, że stworzyli otwarte zakończenie i wszystko wskazuje na to, że kontynuacja z ponownie wskrzeszonym Freezą będzie miała miejsce. I najprawdopodobniej będzie to ten dwudziesty film kinowy zapowiedziany na grudzień 2018, który natomiast prawdopodobnie będzie poprzedzał kolejną serię anime. Póki co hasłem przewodnim jest buńczuczne "Saiyanie nie mają limitów". Czy w końcu zobaczymy przeszłość Saiyan, ale taką sensowną? Czy może się okaże, że istnieje planeta, na której rasa wojowników się ukrywała przez ostatnie 40 lat? A może nareszcie zobaczymy Saiyan z szóstego wszechświata i to z nimi nastąpi spięcie? Póki co, jestem mocno zainteresowany i mam dość wysokie oczekiwania. Szczególnie po pięknie zanimowanym teaserze:


Szczerze przyznam, że jestem pozytywnie zaskoczony, co potrafił dostarczyć DBS ostatkiem sił. Nie było to co prawda nic wyjątkowo odkrywczego, ale przynajmniej wróciło na odpowiedni poziom, jakiego powinniśmy oczekiwać od samego początku. I wielu z nas oczekiwało, m. in. ja, stąd tyle negatywnych przytyków w poprzednich recenzjach. Mimo swojej znacznej poprawy, nie można jednak zapominać o tym ile szajsu w DBS zaprezentowano wcześniej.

Dlatego w ogólnym rozrachunku, nadal oceniam Super bardziej na minus, niż na plus. Kumuluje się na to marazm zbierany przez ponad 100 pierwszych odcinków, których oglądania zwyczajnie odradzam, albo przynajmniej zachęcam do oglądania wybiórczego. Oglądanie tego anime od deski do deski w pewnym momencie sprawiało mi fizyczny ból. Tylko ostatnie dwadzieścia odcinków faktycznie cieszyło w trakcie oglądania, chociaż sam Turniej Mocy też nie wykorzystał potencjału, który został mu dany. Tym samym nie powiem, że polecam całe anime. Ale uważam, że warto obejrzeć niektóre odcinki, a do tego ostatnią sagę. Może uniwersum Dragon Ball nareszcie podniesie się z kolan.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz