Próbowałem przejść Daemon X Machina, ale...

Daemon x Machina header

Czyli kolejny wpis, który odkładałem w czasie zdecydowanie za długo. Jednakże, chwilę przed premierą remastera Xenoblade Chronicles nabrał jeszcze większej mocy. O ile kogoś to interesuje ;)

Bez zbędnego owijania w bawełnę, Daemon X Machina to tytuł niemal idealnie skrojony pode mnie. Wiedziałem to od pierwszej zapowiedzi na E3. Latanie mechami, wielkie wybuchy, szybkie akcje, zmienianie ekwipunku robotów i całe mikro-zarządzanie dookoła niego – cud, miód i Switch. Dorwałem grę parę miesięcy temu i... zacząłem grać. Pierwsze wrażenia? Jakie to jest ładne!


Zaskakujące w nowej grze Marvelous było to, jak dobrze wykorzystano ograniczone możliwości Switcha, dając nam produkt dopracowany od strony graficznej. Nie chodzi o to, że mamy tu 4K i HDR – bo nie mamy – lecz o to, że dzięki odpowiedniej stylizacji oprawy graficznej, nic tutaj nie kuje w oczy. Modele i projekty postaci są naprawdę w porządku, hangar w którym się znajdujemy też niczego sobie, co ma świecić to świeci, co powinno byś stalowe, takie jest. 

Ważniejsze jednak są modele tytułowych maszyn, którymi sterujemy. I tutaj ponownie odwalono kawał świetniej roboty. Ale każde dwunożne ustrojstwo ma jeszcze jakieś swoje śruby, zakładki, rurki i przeróżne inne części składowe. I to jeszcze nie jest ta rzecz, która mnie zadziwiła.

Jak wspomniałem, roboty mają mnóstwo opcji customizacji i konfiguracji. To oznacza również widoczną modyfikację pancerza, broni, kolorów. Jeśli zmieniamy jakąkolwiek część mecha, jest to widoczne. Zmienia się kształt, szczegóły, śruby i rurki są w różnych miejscach, nie mają swojego stałego szablonu. I jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że wszystkich tych części jest kilkaset, a każda z nich wygląda przynajmniej odrobinę inaczej i ma inne statystyki... naprawdę chylę czoła przed twórcami. Xenoblade Chronicles X był niesamowicie złożony pod tym względem. Daemon X Machina to jeszcze większy excel.


I tak jak pierwszy z wymienionych tytułów dość szybko zaczął odstraszać ludzi swoim skomplikowaniem, również mnie, tak bohater tej notki... może powtórzyć ten "sukces". W obu grach zaczyna się dość niewinnie. Jest punkt fabularny, w którym dostajemy maszynerię do sterowania, latamy, strzelamy i jesteśmy szczęśliwi. Później dostajemy do dyspozycji kilka części, które raczej chcemy podmienić w maszynie – lepsze staty zawsze się przydadzą. I wtedy wpadamy w pułapkę. 

Co założyć, żeby nie stracić tego efektu? A jeśli ta część będzie wykluczać się z inną? O, to może założę ten procesor, będę miał więcej pamięci do wykorzystania. Super, ale teraz mój robot wygląda jak pół dupy zza krzaka. To tylko część druzgocących problemów pierwszego świata czekających na nieświadomych graczy Daemon X Machina.


Tak. Złożoność procesu modyfikacji dwunożnej broni, sprawiła, że do tej pory tej gry nie ukończyłem. A przecież nie mówimy tutaj o niekończącym się jRPGu ze światem tak dużym, aż można zapomnieć, gdzie był początek gry. Mówimy tutaj o trzecioosobowej podzielonej na misje grze akcji, której fabuła zajmuje około 15 godzin. Fabularnie, jestem mniej więcej w połowie. Tak, to daje łącznie zaledwie kilka godzin gry.

Niestety, źle podszedłem do Daemon X Machina. Chciałem traktować tę grę jako coś nadającego się na szybkie misje w transporcie miejskim lub kilka minut przed snem. Niestety w moim przypadku to nie zadziałało. Jest tu za dużo złożonych rzeczy, przez co, dzieląc grę na 5-minutowe odcinki, sam się wybijałem z immersji. Wniosek? Po kilku takich dniach, nie miałem ochoty wracać. Sam sobie zupełnie nieświadomie zbrittowałem wrażenia z naprawdę niezłej gry. Zabrakło mi czasu i chęci do przeklikiwania się przez te wszystkie tabelki, efekty i części zamienne. A przez to wszystko podświadomie czuję się, jakbym był tą produkcją zawiedziony.

Jednakże, nie tylko ekwipunek miał tu znaczenie. Daemon X Machina lubuje się w długich dialogach. Najpierw mission briefieng, później bohaterowie rozmawiają sobie o misji, którą przed chwilą przyjeli, a za chwilę mamy jej początek i typy znowu o niej nawijają. No, po prostu jakbym dźgał się łyżeczką. Będę całkowicie szczery – w pewnym momencie zacząłem przewijać dialogi, bo zwyczajnie szkoda mi było na nie czasu.


To sprawia, że nie mogę z ręką na sercu powiedzieć za dużo ani o fabule, ani o bohaterach. Wiem, że są bardzo kolorowi (dosłownie, nie w przenośni. Chociaż...), co jest dość typowe jak na japońską produkcję. I każda z napotkanych postaci należy do jednego z ugrupowań zrzeszających najemników. Wszystkie organizacje wykonują misje na zlecenie superkomputera. W pewnym momencie coś wpada w wiatrak i... w sumie nie wiem co dalej, bo przestałem grać.

Ostatecznie wygląda to tak, jakbym był zawiedziony. No i trochę jestem. Ale nie jestem pewien czy grą czy tym jak sam sobie ją zepsułem. Daemon X Machina to nie jest tytuł idealny w żaden sposób. Nie wierzę ślepo, że skoro są mechy to znaczy, że super giera pode mnie w ogóle. Dla wielu graczy tytuł ten może okazać się – i z całą pewnością dla wielu już zdążył – całkiem monotonny. To nie jest tak, że mamy tutaj mesjasza gamingu, coś co zmienia branżę i świat. To gra z wybuchającymi mechami. Podzielona na misje. A przez to, że tych misji jest naprawdę sporo i mnie po jakimś czasie zaczęło to nużyć. Co z tego, że w każdej niby chodzi o coś innego – skoro i tak polegają na tym samym. 

Wiem na pewno jedno – jestem zawiedziony, że nie udało mi się jej skończyć jeszcze przed premierą remastera Xenoblade Chronicles. Celowo od ponad miesiąca nie zaczynałem żadnych nowych gier, żeby nie porzucać rozgrzebanej historii przeskakując do jednej z najlepszych gier w jakie grałem do tej pory. Szkoda. W takiej sytuacji nie jestem pewien czy w ogóle Daemon X Machina ukończę kiedykolwiek.

Grę kupiłem sobie sam. Screeny też sam zrobiłem.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz