Dobre złego początkiem – Dragon Ball Super: Resurrection ‘F’ Saga

Fragment grafiki promocyjnej drugiej sagi Dragon Ball Super. Całość znajdziecie tutaj.

Od jakiegoś czasu czuję dziwną niechęć do uniwersum Smoczych Kul. Jak ostatnio pisałem, Kami to Kami było koszmarnym błędem, zaś pierwsza saga anime bazowana na tej kinówce okazała się być niewiele lepsza. Niespecjalnie zachwycił mnie też film Fukkatsu no F, który zrecenzowałem kilka miesięcy temu. Siłą rzeczy, nic nie motywowało mnie do dalszej batalii z Dragon Ball Super, a wiem, że dużo osób zrezygnowało z oglądania tego anime już po kilku pierwszych odcinkach. Nie dziwię im się. Jednakże mój upór i fascynacja Dragon Ballem od lat szczenięcych nie daje mi spokoju. Muszę obejrzeć przynajmniej jedną oryginalną sagę DBS, a to oznacza ponowne przebrnięcie przez wskrzeszenie Freezy. Ale przecież nie może być gorzej niż w Battle of Gods, prawda? Faktem jest, że w wersji serialowej poprawili kilka rzeczy względem pierwowzoru, stąd przysiadłem do kolejnych kilkunastu odcinków z nadzieją na "lepsze jutro". Ku mojemu zaskoczeniu, zaczęło się całkiem dobrze.

Resurrection ‘F’ Saga naturalnie zaczyna się niemal od razu po walce między Goku a Beerusem. Zmuszony do pracy na roli, Son zaniedbuje treningi, podczas gdy Vegeta zdołał przekonać Whisa do jego boskiego treningu. Po kilku miesiącach Goku dowiaduje się o całym wydarzeniu i nie jest w stanie z tym normalnie funkcjonować. On również prosi Whisa o trening, dzięki czemu obaj Saiyanie ponownie mają sposobność do walki ze sobą. Właśnie w tym momencie zaczynał się film kinowy, bez tego typu wyjaśnień. Trening trwał kolejne kilka miesięcy, w trakcie których wojownicy zdołali wkroczyć na jeszcze wyższy poziom Super Saiyan, a armia Freezy wskrzesiła swojego dawnego tyrana. Wstęp do tego wydarzenia był dość długi, przez co miałem wrażenie, że cała ta saga od początku miała być serialem. Jeśli nie, wyszło to zdecydowanie lepiej niż z Battle of Gods, ale tak jak wcześniej wspomniałem, trudno było o coś gorszego. Tym razem dostaliśmy coś co znacznie bardziej przypominało styl Akiry, przynajmniej na początku.


Wersja serialowa poprawiła kilka głupot z filmu, ale ponownie twórcy pogubili się z innymi rzeczami. Przede wszystkim liczby. Nie było powiedziane, ile czasu minęło od momentu opuszczenia planety przez Beerusa, ale kilkumiesięczna gapa jest prawdopodobna. W trakcie jednej z wycieczek Whisa na Ziemię, ten mówi do Vegety "kopę lat", co również sugeruje dłuższą przerwę w kontaktach. Vegeta trenował u Whisa przez pół roku, póki Goku się do nich nie dołączył, a w tym momencie według niektórych Pan miała już 3 miesiące. Mimo to, nie było widać po Videl żadnych oznak ciąży, sześć miesięcy wcześniej. To głupota, ale denerwujący jest taki brak dbania o szczegóły. Skoro jesteśmy przy Videl, ta jakby straciła nieco swojego charakteru. Nie jest już taka zadziorna i charakterna. Oprócz tego, za mało tu Piccolo, a za dużo denerwującej Bulmy, która wygląda jeszcze młodziej. Pojawił się również Jaco, postać, która została wprowadzona w wersji kinowej Fukkatsu no F. Bohater ten zadebiutował w mandze Jaco the Galactic Patrolman, ale podobnie jak w kinówce, również w Dragon Ball Super nie został nam przedstawiony w żaden sposób. Ludzie, którzy nie śledzą nowinek z Japonii poczują się zagubieni i nic dziwnego. Co gorsza, okazuje się, że Bulma zna Jaco już od paru ładnych lat. Jako, że jednak nie pojawił się on w poprzedniej sadze, po co był on wtedy umieszczony w openingu? I nie, do samego bohatera nic nie mam, zdaje się być sympatyczny i jest szansa na polubienie jego. Mam pretensje do twórców za takie traktowanie fanów DB. Coraz bardziej zaczyna mi imponować postać Whisa. W poprzedniej sadze gdy w odcinku 13 Piccolo złapał go za rękę, Whis prawie zagrzmiał ze złości. Zawsze uporządkowany i kulturalny ma w sobie coś tajemniczego i złowieszczego. Teraz w odcinku 16, gdy Vegeta prosił go o trening, Whis odpowiedział mu: Dobrze. Ale tylko wtedy, kiedy zostaniesz Bogiem Zniszczenia. Niby nic wielkiego, ale sposób w jaki to powiedział był nawet przerażający. Niestety nie zaimponował mi jego trening. Całość skupiła się na noszeniu naprawdę wielkich ciężarów, i do walki wręcz, aby lepiej panować nad swoją ki. Nie było tu nic nadzwyczajnego, magicznego, boskiego. Podobne treningi Goku miał u Kamessenina, zaś Vegeta na każdej kolejnej podbijanej planecie.

Grafika promocyjna Dragon Ball Super. Źródło.

Z innych pozytywów, ucieszył mnie fakt naprawienia błędu dwóch życzeń dla Shenlonga. W przeciwieństwie do filmu, tym razem spełnił ich trzy. Zdziwiła mnie jednak informacja, że życzenia typu "wskrzeszenie wszystkich mieszkańców planety" są liczone jako dwa. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wcześniej o tym wspominał, więc jeśli Wy coś takiego pamiętacie, dajcie mi cynk. Saga Fukkatsu no F ma dużo nostalgicznych momentów. Freeza ciągle wspomina swoją porażkę, inni lata młodzieńcze. Całkiem ładnie to wyglądało, ale nie wystarczy, żeby ostatecznie się zachwycać nad całą sagą, tym bardziej, że było czuć znacznie lepszy klimat tych starych odcinków przez te kilka sekund. Innym przejawem takiej nostalgii jest naciągany powrót Ginyu. Uwięziony w ciele żaby zauważa statek kosmiczny i postanawia wykorzystać okazję, aby zamienić się ciałami z Tagomą, innym sługusem Freezy.

Niestety, tak jak wspomniałem pewne głupoty z filmu zostały powtórzone i to się zaczęło od wskrzeszenia złodupnego tyrana kosmosu. Freeza, który dzięki treningom przewyższył najwyższe stadia Super Saiyan. Kamessenin walczący z żołdakami tyrana, kontynuacja kretyńskiego wątku SSG i dodanie stopnia Super Saiyan God Super Saiyan – to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Dlaczego postanowiono wskrzesić najsłabszego osobnika z rodziny? Dlaczego nie Coolera? Może nie miał tyle charakteru co jego młodszy brat, ale po prostu nie pozwolono nam go lepiej poznać. Możemy póki co uznać, że była to postać niekanoniczna. Ale przecież była jeszcze głowa rodziny, King Cold. Zgodnie z mangą ojciec Freezy w swojej drugiej formie był porównywalnie silny jak syn w czwartej. W fanowskim komiksie Dragon Ball Multiverse, jest poruszony ten wątek. Podobał mi się, szkoda, że nie wszedł nigdy do oficjalnego kanonu. Sam Freeza z jednej strony jest taki jaki był, dumny, dostojny wręcz, ale częściej stosuje nieczyste zagrania. Ta postać również straciła nieco charakteru, może ze względu na białą gorączkę z pragnienia zemsty.


Tym razem, Trunks i Goten okazali się jednak wyczuwać ki, ale znacznie później niż powinni. Kiedy Freeza ponownie przyleciał na Ziemię, tylko dorośli o tym wiedzieli. Mało tego, nie poinformowali chłopców o tak dużym zagrożeniu, pomimo tego, że po fuzji byliby najsilniejsi z całej drużyny. Zamiast tego lepszym pomysłem okazało się zabranie Kamessenina i Tiena. Skoro stary mistrz tak dobrze radzi sobie z walką ze sługusami Freezy, czemu nie pomagał Wojownikom Z w trakcie pierwszego przybycia Saiyan na Ziemię? Nadal nie miałby szans z zagrożeniem – ale skoro walczy na równi z gościem z poziomem mocy 2000, byłby wtedy najsilniejszy ze wszystkich Ziemian. Nie rozumiem też obaw Kuririna przed starciem ze wspomnianymi sługusami, przecież był on silniejszy od nich już w trakcie walk na Namek. Naciągany jest też motyw braku uczestnictwa #18 w tych starciach oraz to, że Gohan został pokonany przez Tagomę, który trenował z Freezą. Taki skok mocy nie był możliwy. Tak samo jak Ginyu, który w ciele Tagomy był w stanie wykrzesać jego pełną moc. Na Namek nie potrafił tego zrobić z ciałem Goku, co więc się zmieniło? Śmierć Piccolo też nie ma w sobie niczego powodującego opad szczęki, a bardziej opad rąk. Kiedy Nameczanin bronił Gohana w DBZ miało to piękny klimat desperacji, przywiązania, potęgi. Teraz wyglądało to co najwyżej śmiesznie. Kolejną głupotą, powtórzoną z poprzedniej sagi jest "potęga" walczących Goku i Freezy. Tej potęgi tam nie ma. Walka jest nudna, bez charakteru i zwyczajnie kiepska. Przepotężny poziom SSGSS okazuje się być na równi ze złotym pancerzem Freezy. Goku wygrał tylko i wyłącznie dlatego, że kosmiczny tyran nie potrafił kontrolować swojej nowej mocy. Dodatkowo, Saiyanin został ciężko ranny atakiem lasera ukrytego w pierścieniu Sorbeta. No jeśli ma tak potężną broń, to po co był mu Freeza? Od początku mógł terroryzować sam wszystkich dookoła.


Zgodnie z tradycją Dragon Balla, opening przeszedł drobne zmiany. Zmieniło się tylko kilka sekund, które zajawiają nowych bohaterów i wydarzenia w kolejnych odcinkach. I moim zdaniem, intro zyskało na takiej zmianie. Teraz nie czułem na siłę przedstawiania bohaterów, a i muzyka bardziej pasuje. Nawet ending wypada lepiej. Co prawda nadal żeruje na nostalgii, ale znacznie mniej i z sensem. Bardziej podobał mi się od również od strony muzycznej. Nie rozumiem tylko decyzji o zmianie endinga jeszcze przed rozpoczęciem nowej sagi. Nie wiem czy taka jest moda, czy ktoś postanowił, że tak będzie ciekawiej. Przecież DBZ miało ten sam ending przez 200 odcinków. Jakość animacji, wydaje się być lepsza. Więcej odcinków jest ładniej narysowanych i po prostu lepiej to wszystko wygląda (ale to nie zmienia faktu, że mamy tutaj najgorszy możliwy plastikowy styl). Niestety, nadal nie można nic specjalnie dobrego powiedzieć o muzyce. Jak wspomniałem, opening i ending wyszły bardzo spoko, ale muzyka w odcinkach wciąż jest mdła, bez charakteru i klimatu.

Ogólnie jest... lepiej. Zdecydowanie lepiej niż wersja kinowa, i nieporównywalnie lepiej niż pierwsza saga. Druga saga Dragon Ball Super miała sens do czasu, ale jednak cieszę się, że już mam za sobą te odcinki. Podobnie jak z Kami to Kami, nie będę chciał wracać do Fukkatsu no F. Cieszę się dlatego, ponieważ teraz będę mógł usiąść do nowej oryginalnej historii dla DB Super. W tej sadze poznaliśmy w końcu Champę i Vados, dwie nowe postaci z openinga, które będą odgrywały ważne role w następnych sezonach. Już co nieco wiem, ponieważ przeczytałem mangę kilka rozdziałów do przodu. Są obawy, jak zwykle, ale... najgorsze za nami. Być może będzie coś nowszego i ciekawszego, niż zmiany kolorów włosów.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz