Monster Hunter World – dzień #05 – odpuszczam


Nie ma co się oszukiwać. Nasza przyjaźń nie miała szans na powodzenie, ani tym bardziej rozkwitnąć do czegoś większego i bardziej złożonego. Monster Hunter World nie sprawił, żebym nawet polubił serię.

Ostatnie miesiące były istną posuchą na blogu. Wyświetlenia nie zgadzały się tak bardzo jakbym chciał. Nie bez przyczyny, dorosłe życie dopadło mnie i tak mocno przywaliło z półobrotu, aż wylądowałem na długiej rehabilitacji. A będąc na tej rekonwalescencji najczęściej przychodziła mi do głowy myśl "Nie chcę już grać w Monster Hunter World".

Mega spoko, 6/10

To nie jest tak, że po ostatnich próbach walki z Anjanathem porzuciłem grę momentalnie. Podejmowałem kolejne próby. Ale podobnie jak przy tych poprzednich, praktycznie nie dawało mi to żadnej frajdy. Niezależnie od dnia, oręża czy potwora, nie bawiło mnie ubijanie pradawnych kurczaków.

O ile w pewnych momentach zapowiadało się na naprawdę ciekawą przygodę to jednak w ciągu następnych kilkunastu minut byłem sprowadzany na ziemię z hukiem.

No bo wiecie, grindowanie surowców na ulepszanie broni, polowanie, tropienie, poszukiwania, zbieranie kolejnych roślinek, wypełnianie questów i zapełnianie mapki – lubię to. Naprawdę. Zawsze podobały mi się te rzeczy i jeśli nie fabuła, to właśnie takie poboczne aktywności jak upgrade rynsztunku pchały mnie do przodu.

Ale po tych miłych chwilach uspokojenia duszy, w Monster Hunter World nadchodzi walka z monstrum, który miażdży mnie łapą. A później znowu. I znowu. I muszę probować ponownie. I nie o to chodzi, że jest za trudno. Bo faktycznie jest trudno. Chodzi o to, że system walki przez swoją konstrukcję po prostu nie daje mi żadnej przyjemności.

Brak tu jakiegoś sensownego namierzania. Machanie młotkiem lub nożykiem często jest kompletnie nieskuteczne i niecelne. Gdyby to działało chociaż tak jak w jakimś slasherze. Ale nie działa.

Po kilkunastu godzinach spędzonych przy tej grze doszedłem do wniosku, że nie chcę męczyć się przez następne kilkadziesiąt. Nie przesadzam tutaj z tymi godzinami, bo dotarcie do Anjanatha to zaledwie wstęp fabularny do reszty znacznie gorszej sitwy przerośniętych jaszczurów. Kilka dni zajęło mi to, co inni robili w ciagu pierwszej doby.

Tak naprawdę to jestem już stary

Niewiele mam takich przypadków, że po prostu męczę się grą. Ale tak właśnie było przy Monster Hunter World. Od wkroczenia w dorosłe życie jednak stawiam na wygodę i przyjemność z zabawy. Poza pojedynczymi tytułami, które niszczyły mnie psychicznie a i tak musiałem je ukończyć z poczucia obowiązku, odpuszczam te masochistyczne zagrywki. Szkoda mi czasu na grę, która mnie nie bawi.

Branża się na tyle rozwinęła, że granie dla grania nie oznacza już koniecznie zabawy. Ludzie czerpią radość grając z wielu różnych płaszczyzn. Przy którymkolwiek Monster Hunter ludzie doceniają właśnie ten system walki, który mnie odrzucił w pierwszej kolejności. Przy grach Davida Cage'a sytuacja jest kompletnie odwrotna, gdyż to przekaz fabularny jest najistotniejszy. Dzisiaj trudno też wyobrazić sobie grać w coś dla muzyki, ale te 20 lat temu spokojnie jestem w stanie sobie wyobrazić audiofila ciorającego w Harrego Pottera dla majstersztyków Jeremiego Soule.

Zmierzam po prostu do tego, że każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie w grach. Ja nie znalazłem prawie nic dla siebie w Monster Hunter World. Odpuszczam, zostawiam tę grę, usuwam z dysku wszelkie dane, gdyż potrzebuję miejsca na kolejne, znacznie bardziej interesujące mnie tytuły.

A to wszystko akurat w momencie gdy Monster Hunter World odbędzie drugą młodość przez premierę nowego, kolosalnego swoją drogą, dodatku. No, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że przynajmniej próbowałem się z tą serią pogodzić.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz