Monster Hunter World – dzień #03 – domki na drzewach


Pech chciał, że powrót do Monster Hunter World nie był usłany różami. Praktycznie wszystko zbierało się na to, aby tylko do tej gry nie usiąść już nigdy. W zdecydowanej większości sytuacji to sprawy osobiste tak mnie przytłoczyły, że nie byłem w stanie nawet przejść obok konsoli, bo ciągle było coś ważniejszego. Ale co to was obchodzi? Może to być całkiem istotne w dalszym ciągu powrotu do symulatora łowcy potworów.

No bo włączam sobie grę po kilkudziesięciu już pewnie automatycznych update'ach i widzę komunikat o możliwości powiększenie elementów interfejsu. Myślę, że wszyscy wiedzą, że jest to zmora wielu współcześnie powstających gier.  Niewiele myśląc przełączyłem na największy możliwy interfejs, uruchomiłem swój zapis i nie zauważyłem żadnej różnicy. No co za gówno.

Ale nic, spokojnie, mam przed sobą całkiem obiecujący wieczór o psychopatycznym kłusowniku w dzikiej dżungli. Przeszedłem się na chwilę po wiosce, przypomniałem co nieco i jestem pozytywnie zaskoczony i sobą i grą. Pomimo kilku miesięcy przerwy pamiętam co gdzie jest (z niewielkim marginesem błędu) i nie mam większych problemów z poruszaniem się.


Można zatem rozpocząć następną misję. Okazuje się, że tym razem mam zamordować bestię czającą się w koronie starodrzewia. Bez zbędnych ceregieli załączam zadanie i lecę do puszczy.

I tutaj nastąpiło kolejne pozytywne zaskoczenie. Pomimo większych możliwości poruszania się poza miastem, nie miałem problemów ze sterowaniem. Momentalnie wskoczyłem w stare buty i wiedziałem kiedy i gdzie i co przycisnąć. Oprócz tego nawet nie sprawdzając mapy co chwilę, szybko ogarnąłem co i gdzie jest i kwestią chwili było przypomnienie sobie o typowych punktach orientacyjnych. O ile tak je możemy nazwać.

Jaki z tego wniosek? Monster Hunter World pomimo początkowego przerażania mnogością opcji, ekraników, ustawień, tabelek, cyferek nie jest aż tak nieintuicyjny jak można było go malować. Przypisanie przycisków okazuje się być dość logiczne, a świat przedstawiony jest na tyle różnorodny i spójny jednocześnie, a przy tym zawiera dużo charakterystycznych miejsc, aby móc poradzić sobie i bez mapy.


No, ale wróćmy do zadania głównego. Znalazłem biedaka w koronie starodrzewia (niespodzianka!) i zacząłem tłuc czym prędzej wiedząc, że zginę co najmniej raz oraz pamiętając o długich potyczkach i limitach czasowych. Po kilku srogich batach Tobi-Kadachi miejsce bitwy przeniosło się na ziemię, ale tam ponownie przerwał nam różowy tyranozaur. Między zwierzętami nastąpiła walka o teren i aż przykro patrzyło się na to jak albinos jest rzucany o drzewa i ziemię. Skorzystał jednak z okazji i uciekł, kiedy to Anjanath zauważył mnie i rzucił się w pogoń za mną. Swoją drogą trudno mi wyobrazić sobie walkę z tą bestią nawet na późniejszych etapach gry jak moja Jawa jest wielkości jednego zęba tegoż jaszczura.

Dość szybko odnalazłem bladoskórego wroga, by ten mógł jeszcze szybciej zeżreć mnie w ramach zemsty. Miał rację skurczybyk. Drugi zgon nastąpił w ogóle w kilka chwil, potwór zachowywał się jakby zmienił taktykę i skacząc po drzewach torpedował mnie... trudno powiedzieć czym. Dobrze, w takim razie czas na spięcie pośladów i za trzecim podejściem ubić gnoja. Jakby to ująć słowami, jemu się to udało. Ja obudziłem w wiosce. Żeby nie przedłużać przypomniałem sobie zasadę zdobywania potionów, włożyłem kilka zapasowych do sakiewki i ponownie ruszyłem w stronę dżungli.


Tym razem przyłapałem Tobi-Kadachi we śnie. Rzuciłem się na potulińskiego z zaostrzonym mieczem niczym Reksio na szynkę. Nie przeszkodziło to jednak pupilowi zagryźć mnie w trymiga. "No to pięknie" - pomyślałem sobie. Znowu 3 próby pójdą jak krew w piach. Tym razem bardzo negatywnie zaskoczyłem się swoimi umiejętnościami, bo o ile wcześniej przynajmniej zadałem potworusowi jakiekolwiek obrażenia, tak teraz było ich na tyle niewiele, że tego starcia mogło tak naprawdę nie być.

I w tym momencie, tzn tak naprawdę jakieś 15 minut później, Monster Hunter World pokazał mi, że nie warto się poddawać. Bestia padła bez kolejnych zgonów. Kamień z serca! A cała misja pękła w mniej niż 20 minut. Wydaje mi się to naprawdę szybkim tempem. Warto wynagrodzić sobie ten powrót krótką przerwą i przejść od razu do następnej misji!


Lecę więc do kowala, żeby trochę upgradować sprzęt. Ostatecznie tak naprawdę kupiłem zupełnie nowy mieczyk i sobie i Skandalowi. Według danych, oboje powinniśmy być silniejsi. No dobrze, zobaczymy czy faktycznie tak będzie w praktyce. Idę zatem do dowódcy, który ma przydzielić mi zadanie. Cóż się okazuje? Następnym targetem jest... Anjanath. No wiedziałem, że kiedyś będzie trzeba ubić tego różowego skurczybyka, ale nie myślałem że tak się stanie już po kilku misjach.

Bez zbędnych ceregieli początek misji. Wytropienie dziada nie było problematyczne, zwłaszcza jak się pamięta, a to nie problem, gdzie zazwyczaj grasuje. Po dwóch minutach faktycznie znalazłem jaszczura w trakcie ubijania innej bestii. Jawa na cutscence zwaliła mu na łeb kilka ton kamulców - bezskutecznie. Trzeba jednak walczyć. No to zakasuję rękawy i walczę.


10 sekund. Tyle było im potrzeba do pierwszego omdlenia. Nie, nie żartuję ani nie przesadzam w tym momencie. Różowy tyranozaur jedną łapą wgniótł mnie w glebę, zaś ogonem przyklepał. W dodatku jego szybkość ruchów sprawiła, że nawet nie widziałem kiedy on to robi i dosłownie dwa ciosy wystarczyły.

Szybki powrót do bazy, szybkie odnalezienie potworusa i szybki zgon.

Trzecie podejście. Od razu wiedziałem, że nie będzie ostatnim. Ale tym razem broniłem się dobą minutę. Nie mniej ponownie wystarczyły szybkie dwa uderzenia i zobaczyłem coś co kiedyś nazwalibyśmy Game Over. Zdałem sobie sprawę z tego, że z tym dupkiem nie wygram w bezpośrednim starciu, a już na pewno nie z moim doświadczeniem i ekwipunkiem. Nowa broń – kompletnie jej nie czuję. Zbroja – do wymiany. Umiejętności – do szlifowania. A więc plan na następny dzień przy Monster Hunter World mam już zaplanowany.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz