Monster Hunter World – dzień #01 – ostrzenie scyzoryka



Nad cyklem takich notek myślałem już od dawna. Wiele gier przeciąga się nie tyle na godziny, co na tygodnie i miesiące zabawy. Monster Hunter World może być tego idealnym przykładem. Dlatego zapraszam na nieregularny dziennik, będący takim moim małym archiwum przemyśleń na temat tej gry.

Od pierwszych chwil uderzyło mnie to, jak ładniutka grafika została zaprezentowana w otwierającej cutscence. Nie byłem pewien czy to CGI, czy na silniku gry, ale późniejsze sceny sugerują tą drugą opcję. Koleżkoty gotują i biegają po łajbie z piwem, podobnie zresztą jak ludzie. Jest gwarno, gęsto, dokładnie tak jak mógłbym się spodziwać po miejscu spotkań niczym w przystani portowej w stylistyce pseudo średniowiecznej. Może oprócz Koleżkotów.

Okazuje się jednak, że kamera która poruszała się wzdłuż galery to były oczy mojej postaci. Po tym jak kamera usiadła za stołem a z nią przywitał się inny chłopaczek z piwem zaczyna się kreator postaci. Po wybraniu kobiety (a jakże) można było przystąpić do kreacji bohaterki i... o matko ileż tam rzeczy można stworzyć. Kształt oczu, nosa, twarzy, kolory dosłownie wszystkiego, głos... Niesamowicie rozbudowany kreator zajął mi dobre pół godziny zanim stworzyłem swoją Jawę. Bo właśnie tak nazwałem blond-włosą łowczynię potworów.

W sumie to nie wiem skąd te imię.

Ale po kreacji wyimaginowanej koleżanki, przyszła pora na koleżkota. Tutaj kreator jest znacznie biedniejszy, ale też dziwić to specjalnie nie powinno. Ale i tak jest zaskakująco bogaty, jak na coś co pozwala stworzyć wyimaginowanego kota. I ponownie jak w przypadku człowieka można wybrać nawet kształt szczęki i oczu. W taki oto sposób mój Skandal to białorudy badass z wielkimi oczami.


Ale po wyjściu z kreatora... co tu się w ogóle dzieje, wybuch jakiś, tu kolo leci, statek sru na pół jak titanic, lawa spod oceanu ożyła i zaczęła ziać ogniem, pterodaktyl porwał mnie na wyspę, laska z którą biegam nie ma imienia i ma typowy japońsko-dziewczęcy głosik... Ale muzyka piękna.

No i po wylądowaniu na twardej ziemi w jakimś gąszczu bezimienna prowadzi nas gdzieś w głąb wyspy. Ten moment był nie po to, żeby nauczyć się chodzenia czy dźgania potworusów, bo pomiędzy nimi właśnie trzeba było spacerować,  ale o pokazanie ich niektórych zachowań i zajawienie czym ta gra tak naprawdę może być. Otwarty świat, z podstawową mechaniką zbierania ziółek, a to wszystko dzieje się na żywo z bestiami, które też gdzieś tam łażą, gapią się i mogą zaatakować.

I tak też się stało. Tzn, nie stało, bo trzeba było schować się do krzaków, żeby tak się nie stało, bo żadna z dziewczyn nie miała broni, logicznym więc, żeby się schować do krzaków, żeby żaden potworus nie zaatakował. I pierwszy trofik wpadł.


Ciekawe, że w momencie schowania się, żółte przerośnięte jaszczurki zgłupiały i uciekły z widoku przebiegając PRZEZ krzaki, w których się chowałem.

No, ale znowu dinozaur goni, wyskakuje kolo z mieczem, tutaj jakieś zarośla, brama drewniana, dużo piachu, akcja jak z Indiana Jonesa, co tu się w ogóle...

Wskakujemy do miasta. Ależ tu jest mnóstwo rzeczy, ludzików, stoisk, nowych informacji, tabelek i gadania. Na początku imponuje swoim rozbudowaniem, dostałem nawet własną klitkę do przebierania się w różne fatałaszki, odnalazł mnie mój zagubiony w akcji koleżkot... Chodzę po mieście, ale po krótkim wstępie nie wiem o co chodzi, dużo czytania, gadania, tutoriali, a to wszystko okraszone interfejsem nieprzystosowanym do mojego małego telewizora. Prawie jak Xenoblade Chronicles X, różnica jest taka, że w Monster Hunter World jest to przynajmniej intuicyjnie rozłożone.


Był tez jakiś podstawowy wstęp do broni. Jak się okazuje już na start była możliwość wybrania którejkolwiek broni. Ja jednak nie wiedząc absolutnie nic, wybrałem scyzoryk z tarczą – według internetu idealny zestaw na start.

Ale i wyruszam na pierwszą misję, która polega na upolowaniu pierwszych bogu ducha winnych Kestodonów, które tylko i wyłącznie bronią swojego terytorium. Ale to jest Monster Hunter, tu nie ma miejsca na sentymenty oraz na litość. Po kilku ubitych sztukach należało się przemieścić w inne miejsce, gdzie pojawił się Great Jagras. Skurczybyk jest agresywny, duży, silny i żółty. Walka z tym jaszczuropodobnym potworem to tak naprawdę moja pierwsza poważna walka z jaką przyszło mi się zmierzyć w serii w ogóle. Wcześniej w pierwszych bitwach się po prostu odbijałem od całej gry. Tutaj, chociaż po kilku minutach było to już nieco nużące, to jednak ganiałem tego potworusa ostrząc nożyk, skakałem dookoła niego, próbowałem dźgnąć go tym scyzorykiem i tak przez dobre kilkadziesiąt minut. Od razu powiedziałem sobie: brakuje mi tutaj paska HP potworów.

Nie mniej, pierwsza walka zakończyła się sukcesem. Nie było specjalnie trudno, kiedy już wiedziałem na co się nastawić. W przypadku wcześniejszych monhunów nie miałem pojęcia co jest czym i może właśnie dlatego odbijałem się momentalnie.


Dostałem gratulacje od tych przywódców i teoretycznie teraz mogę zacząć te prawdziwe życie łowcy. Ale jeszcze drobny tutorial z ekspedycjami. Czyli jeszcze muszę to ogarnąć, aby móc samemu chadzać na polowania niczym w pełnoprawnej grze. Ale w tej chwili po tym całym natłoku informacji musiałem zrobić sobie przerwę... I dopiero po niej wróciłem do miasta, żeby rozpocząć pierwszą w życiu ekspedycję na wyspie pełnej dinozaurów.

Ekspedycje od zwykłych misji różnią się tym, że nie mają żadnego określonego celu ani ograniczeń czasowych. Można sobie łazić, szukać jakiś pierdoł, materiałów, potworusów... Taki open-world się nam robi. Jednakże pierwsza tutorialowa ekspedycja miała na celu ogarnięcie miejsca do rozbicia nowego obozu. Pobłądziłem trochę (przy okazji znalazłem zupełnie inne miejsce na obóz, niż wymagane oraz innego kota pomocnika, z którym zaczął gadać, mój kot...?), ale jak już dotarłem na miejsce okazało się, że jest tam inny dziwak. Flamingopodobny dinozaur Kulu Ya-Ku. Ten skubaniec natomiast napierdziela dziobem jak młotkiem, do tego potrafi wygrzebać z ziemi wielkiego kamienia i albo nim atakować, albo się bronić. Inteligentny. Nie było łatwo tego gnojka pozbawić życia, w dodatku spieprzał najbardziej ze wszyskich, ale ostatecznie ekspedycja zakończyła się przedstawieniem Pukei-Pukei. Bazyliszka, którego miałem upolować w następnej misji...



Kilka razy powtórzyłem misję z Pukei-Pukei. Imponująco wyglądały momenty, kiedy inny jakiś pseudo T-Rex zaczął z nim walczyć, ale skubaniec zawsze mu się wymykał. Wiedząc już, na czym walka wygląda (taaa...), dostałem w ciry trzy razy. Ku mojemu zaskoczeniu, każda śmierć to było tak naprawdę omdlenie i zaczynało się z miejsca startu misji, ale sama misja nie resetuje się. Potwór był już pocharatany na tyle, na ile zdążyłem to zrobić. Całkowity reset następuje po trzech razach. A to też w końcu nastąpiło. Aż w końcu stwierdziłem, że skoro muszę zacząć całkowicie od nowa, mogę przy okazji zmienić broń.

Zmieniłem najpierw na jakiś strzelający miecz i bez chwili pomyślenia, ani nawet przetestowania, rzuciłem się na bazyliszka. Szło mi całkiem nieźle. Zadawane obrażenia faktycznie momentalnie wzrosły, chociaż dziwnie się sterowało, było ok. Nieźle. Ale zanim Pukei-Pukei uciekł z pierwszej lokacji zdążył mnie utłuc, zatruć i zdeptać.


Dobra, następny więc idzie duży miecz, bez strzelania, ale znowu z różnymi trybami. No i... to było to. Poczułem tę broń jak swoją. Machałem mieczykiem, Pukei-Pukei uciekał, ja w międzyczasie używałem ostrzałki i potionów i tak w kółko i wziął mnie znowu zdeptał. Myślę sobie, jak nie teraz, rzucam World na dzień dzisiejszy. Idę znowu dokładnie tą samą trasą co zwykle, a tenże przeraźliwy bazyliszek... śpi. Skurczysyn, po prostu ma czelność zająć się czymś innym niż czekaniem na mnie aż odetnę mu ten ogon. No to ja nie czekałem i sru w łeb nowym, naostrzonym nabytkiem. Obudził się momentalnie, ale już to dało mi na tyle dużą przewagę, że potwór szybko padł. Poczułem się jak prawdziwy morderca.


O mało włos, nawet tego, ostatniego podejścia bym nie spieprzył. Po ubiciu Pukei-Pukei, znowu napatoczył się T-Rex, który bez zastanowienia rzucił się na mnie. Na szczęście czas do zakończenia minął szybciej niż mogłem zginąć. Uff. Po zebraniu itemków z misji (nie mam pojęcia jak to działa) i kolejnych gratulacjach, czas na kolejną przerwę.

Jestem wolny! Mogę sobie latać teraz po ekspedycjach do woli. No to pomyślałem sobie, że znajdę tamto dodatkowe miejsce na obóz, które odnalazłem wcześniej i rozbiję kolejny. Błądziłem dobre pół godziny, zanim mi się to udało. Ale jest. Oto i ono. I się okazało, że obóz to nie jest możliwy do zrobienia jeszcze ponieważ nie wykonałem jakiś tam dostaw.

Ech... Ale za to pierwszy dzień z Monster Hunter World żegnałem takim oto widokiem:


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz