Sprawdzamy pod lupą pierwszy tom mangi Dragon Ball Super


Stało się! Dragon Ball Super jest już oficjalnie w Polsce, co prawda póki co jedynie w formie mangi, ale i tak mamy dobry wynik. Manga ta miała premierę w 2015 roku, ale wydanie zbiorcze po angielsku zaczęło pojawiać się na rynku zaledwie rok temu. Uważam więc, że ta różnica jest naprawdę niewielka i mamy bardzo dobry wynik w porównaniu z resztą świata czy też innymi mangami. W dodatku J.P.F. ogłosił, że kolejne tomy będą ukazywać się co trzy miesiące (chociaż nie wierzę, żeby nie było obsuw), co jest niezłą ciekawostką zważywszy na fakt, że w Japonii ukazują się one co pół roku.

Przyznam szczerze, że niecierpliwie przebierałem nóżkami czekając na polskie wydanie, kiedy już okazało się, że faktycznie będzie (bo wcale nie wierzyłem, że to nastąpi). Niejednokrotnie podkreślałem we wpisach analizujących sagi DB Super, że anime jest do dupy, a manga próbuje naprawiać to co Akira w swej skrelozie wydumał. Nie było łatwo, ale szczególnie w późniejszych odcinkach mangi część rzeczy wypadła znacznie lepiej, pomimo swoich bzdetów.


No, ale wróćmy do tego pierwszego tomu. Podobnie jak to było z poprzednimi tomami, Polskie wydanie dostało swój podtytuł Wojownicy z Szóstego Wszechświata. Okładka jest biała ze sztywnego "kartonu"Podobieństwa na tym się nie kończą, bo tak jak wcześniej okładka jest naprawdę biała, z rysunkiem ułożonym centralnie zamkniętym w ramce. Dodatkowo zachowano wymiary zgodne z poprzednią serią, czyli format B6 (12x17cm) oraz ponownie na grzbiecie pojawi się jakaś panorama.

Zaglądając do środka, siłą rzeczy, również jest mnóstwo nawiązań. Spis treści ponownie mamy w podobnym stylu, strony tytułowe, podział na odcinki, wybrano lepszy font... Po prostu wszystko jest robione tak, jakbyśmy mieli nie odczuć tej 15-letniej przerwy w wydawaniu mangi. Prawie. Dzisiaj może straszyć cena. Cała strefa komiksowa w Polsce ostatnio podrożała, ale mocno jest to widoczne po cenie DB Super. Ta wynosi 18,90 zł, a biorąc pod uwagę, że nówki oryginalnego wydania latały po 13 i mniej złotych, różnica jest naprawdę duża. Jakiś czas temu widziałem newsa, że nawet dodruki starych mang już są droższe.


Wiele osób zdziwiło się też kontynuacją dziwacznego tłumaczenia. J.P.F. lubił dawać nam... najbliższą oryginału wersję... dlatego właśnie zamiast Ginyu mieliśmy Mleckora (...), Kaio to Król Światów (to w sumie ma jakiś tam sens, ale trudno było mi się przyzwyczaić i nie lubię tego tłumaczenia), a Beerus od teraz to oficjalnie po polsku... Piwus.

Nie ma chyba sensu jakoś specjalnie analizować rysunków. Za nie odpowiada Toyotarou, wcześniej znany jako Toyble, który zaczął tworzyć jedyną sensowną wersję fanowskiego DB AF. Mangaka ten świetnie czuje się w stylu rysunków Akiry Toriyamy. Podrabia go wyśmienicie i jeszcze czytając tę mangę po angielsku nie dowierzałem, że to nie jest sam mistrz. Zadziwiające jest to, że pomimo reżimu Toriyamy, sam Toyotarou robi niemalże co chce w mandze. I właśnie dlatego ma znacznie więcej sensu niż anime.


Ale nie w pierwszym tomie... Zadziwiająco, pierwszy tom ma znacznie mniej niż samo anime. Toyotarou praktycznie streszcza sagę Battle of Gods uszczupając ją do absolutnego minimum. W tomie nie uwzględniono nawet tego nieskończonego epizodu z Golden Freeza (tylko dwie ramki streszczające, że takie coś nastąpiło. Przez to jeszcze w pierwszej połowie tomu Goku i Vegeta zyskują po dwie nowe transformacje).

Po prostu w tym tomie czuć jakiś pościg, ciągle jest pośpiech i dużo ramek skracających wydarzenia. Nie ma żadnego wyjaśnienia kim jest Jaco ani dlaczego gang Pilafa ponownie jest młodszy i co w ogóle robi z Wojownikami Z (hehe) w drodze na turniej między szóstym i siódmym wszechświatem. Na szczęście następne tomy już nie mają takich zabiegów (zdążyłem przeczytać cztery po angielsku).


Takie rzeczy sprawiają, że większości pierwszego tomu nie da się praktycznie czytać bez znajomości anime. Szkoda, bo to uważam za duży krok wstecz względem starej serii, gdzie jedno było wierną kopią drugiego i osoby stroniące od czytania w anime miały wszystko (i więcej) co było w mandze. I na odwrót. Tutaj przez wiele zmian, trudno nazwać jedno wierną adaptacją drugiego i zawsze gdzieś coś jest inaczej przedstawione, w innym momencie i gdzieś coś umyka.

Ale z tym nicnie zrobimy, bo tak zostało to wymyślone odgórnie. Nie ma co jednak zrażać się do tej mangi przez pierwszy, średnio udany tom, ponieważ dalej to jest... może nie samo dobro, ale całość swoimi pomysłami i realizacją stoi klasę wyżej niż anime. Dlatego jeśli jeszcze nie trafiłeś na Dragon Ball Super w wersji animowanej, zachęcam... żeby tak zostało. Zamiast tego czytaj mangę i cierpliwie czekaj na kolejne tomy. Oszczędzisz sobie masy bzdur i straconego czasu.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz