Duchy nie takie straszne, czyli laik pisze o Ghost in the Shell


Odległa przyszłość. Roboty na ulicach nie robią na nikim wrażenia. Powszechnym jest również posiadanie ludzkiego ciała z cybernetycznymi udoskonaleniami i organami. Jedna z korporacji idzie nawet o krok dalej i przeszczepia ludzki mózg do robotycznego ciała tworząc niemal idealnego żołnierza do zadań specjalnych. Tak właśnie zaczyna się film Ghost in the Shell, który powstał na podstawie mangi o tym samym tytule.

Protagonistką jest Major, jedyna osoba, która przetrwała powyższy eksperyment. Teraz pracuje dla Section 9, organizacji rządowej (?) walczącej z cyberprzestępstwami. W trakcie jednej z misji daje o sobie znać bardzo utalentowany haker, który natychmiastowo staje się głównym antagonistą przez większość filmu. Aby go odnaleźć w przeludnionej metropolii, nasi bohaterowie również muszą posunąć się do niezbyt zgodnych z prawem środków. Lądujemy w futurystycznym świecie, gdzie wszystko jest tak naprawdę jedną wielką siecią komunikacją i wszystko jest do tego internetu podłączone. Dzięki temu osoby na wysokich stanowiskach są w stanie odczytać myśli swoich pracowników, ale robienie tego na ulicach bez odpowiednich zgód, nie jest zgodne z prawem. Wbrew pozorom świat ten ma wiele restrykcji i pomimo tego, że całkowicie cybernetyzowany, niezbyt popularne i opłacalne jest hakowanie innych.


Fabuła Ghost in the Shell skupia się właśnie na poszukiwaniu genialnego hakera, który stanowi poważne zagrożenie dla współczesnego świata, tym bardziej, że jego motywy w pewnym momencie przestają być jasne. Mimo to, dość szybko dochodzi do starcia ze złodupcem i już w połowie filmu mamy pewne wyjaśnienia tego, na co tak naprawdę patrzymy.


A patrzymy na niezbyt oryginalny film sci-fi, który przeciętnego odbiorcę filmów amerykańskich może zwyczajnie znudzić. I to pomimo tego, że akcja, slow-motion i strzelaniny są na ekranie już od pierwszych minuta Ghost in the Shell, całość wypadła w moich oczach dość przeciętnie i bez polotu. Niestety, napisy o tym, że przenosimy się w odległą przyszłość, gdzie wszędzie są roboty i ludzie połączeni z robotami to jedyne wprowadzenie do filmu i trwa to kilka sekund. Za chwilę patrzymy na ludzi, których przez cały film praktycznie nie jesteśmy w stanie poznać, bo chociaż całkiem sporo czasu widnieją na ekranie, to jednak nie poznajemy prawie w ogóle.

Filmowy Ghost in the Shell jest filmem w typowo amerykańskim, do bólu przewidywalnym w każdym możliwym aspekcie. Dotyka bardzo ważnych tematów, a jednak niczym nie szokuje, niczym nie zastanawia, nie zmusza mnie do refleksji. Jest bezpiecznym dziełem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, bez charakteru. Tak naprawdę, tytuł filmu mógłby brzmieć Lorem Ipsum, a jego odbiór, fabuła nie zmieniłyby się w ogóle.


I trudno tutaj dziwić się twórcom, że jednak nie mieli odwagi stworzyć czegoś dla wąskiego grona odbiorców. Wtedy film ten byłby jeszcze trudniejszy w odbiorze.

I wiem, że wygląda to trochę jakbym plątał się w zeznaniach. Raz piszę, że film jest prosty i przewidywalny, raz, że trudno się go ogląda. Otóż, z mojej perspektywy fabuła była niezbyt skomplikowana i dlatego była przewidywalna. Mamy super zdolną bohaterkę z amnezją, byczka przydupasa z dobrym sercem, zło ukryte w szeregach, robot z ludzkimi uczuciami... Widzieliśmy ten scenariusz już dziesiątki razy. A jednak miałem trudności z przyswojeniem innych informacji: czym tak naprawdę jest ta organizacja HANKA, albo Section 9, i jakie są relacje między nimi? Dlaczego akcja dzieje się w Japonii, a główna bohaterka (która też okazała się być Japonką) wygląda jak Amerykanka? Co dzieje się z resztą tego cybernetycznego świata? Co to za wszelkie dziwne inne nazwy, których powtórzyć już nie potrafię? Po co mi inni bohaterowie, skoro tak naprawdę w ogóle nie mogłem ich poznać, bo ich role nie były zbyt ważne?


I nie mam pojęcia ile zmieniono, dodano, usunięto względem oryginału. Ghost in the Shell był na mojej liście do nadrobienia, ale nigdy się do tego nie zabrałem na poważnie. Gdy dowiedziałem się o filmowej adaptacji, zdecydowałem, że nie będę śpieszył się z oglądaniem starego anime, po to, żeby móc cokolwiek zrozumieć z nowej produkcji Hollywoodu. Postanowiłem podejść do filmu na czysto, bez uprzedzeń z zamiarem dobrej zabawy. Niestety, chyba się troszkę przeliczyłem.

Jest szansa, że mój zawód wynika właśnie z tego, że film być może adaptuje anime całkiem dobrze, a że oryginał ma już ponad 20 lat, nie zadziwił mnie niczym. Ale tego dowiem się za jakiś czas.


Oczywiście, nie mam nic do zarzucenia zdjęciom, efektom specjalnym (przynajmniej większości), charakteryzacji, grze aktorskiej głównych bohaterów. Świetnie zmontowano sceny akcji inspirując się chociażby Matrixami. Uważam, że świetnie oddano charakter brudnego, futurystycznego i zepsutego świata. Patrząc na screeny anime, nieźle też oddano kostiumy. Podobała mi się nawet scena hakowania. Wyglądała tak, jak w latach 90. wyobrażano sobie futurystyczne wchodzenie do Internetu - postać będąca w realnym świecie, ale otoczona przez cyferki lub pixele. Nawet do muzyki się nie przyczepię, chociaż tego gatunku ściśle nie lubię. W tle było słychać syntetyczne brzęczenie, dźwięk płynącego prądu (jak ja to lubię nazywać) i tym podobne odgłosy, które muzyką to za bardzo w moich uszach nie są. A jednak tutaj jakoś to zagrało.

Nie wiem czy filmowy Ghost in the Shell to dobre przeniesienie legendarnego anime na srebrny ekran Hollywoodu. Wiem jednak, że byłbym srogo zawiedziony filmem, gdybym nie wiedział, że jest na podstawie jakiejś tam chińskiej bajki dla dzieci. Niestety, nie uważam też, że to specjalnie dobry film akcji osadzony w futurystycznym świecie. Zabrakło mi czegoś konkretnego, aby dobrze się bawić, a jednocześnie ciężko powiedzieć czego. Bo mam wrażenie, że zabrakło mi wszystkiego po trochu, a już na pewno trochę odwagi twórców w pokazaniu czegoś nowego i trochę unikatowego charakteru.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz