Stali czytelnicy bloga prawdopodobnie kojarzą, że sam nie jestem stałym bywalcem kin. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o La La Land, nawet nie mrugnąłem powieką. Po tym jak się dowiedziałem, że film ma mnóstwo nominacji do Oscarów, zdecydowałem, że może jednak warto w końcu obejrzeć na srebrnym ekranie coś innego niż facetów w kolorowych gaciach. Wróciłem z kina zdruzgotany i do tej pory ciężko zebrać mi myśli.
To historia o niepoprawnych romantykach-artystach. Mia (Emma Stone) chce być docenioną aktorką, w wolnych chwilach pisze monodramy i sztuki, które są produkcjami niszowymi. Sebastian (hehe) to niedoceniony muzyk, który kocha czysty jazz i marzy o założeniu własnego klubu gdzie będzie mógł grać taką muzykę dla innych i cieszyć się nią razem z nimi. Oczywiście, pewnego dnia losy obojga młodych i ładnych ludzi łączą się tworząc nie tylko piękną historię miłosną, ale też bardzo życiową opowieść o pasji i podejściu do otaczającego świata. Wielu ludzi z branży kreatywnych ma bardzo podobne dylematy jak ta dwójka. Muszą decydować o tym, czy chcą tworzyć sztukę głęboką dla nielicznych, czy łatwą do zrozumienia dla mas nie dającą żadnej satysfakcji z samorealizacji.
Film wita nas korkiem na autostradzie, by za chwilę pokazać klimat, który nas czeka. Wszyscy wysiadają i zaczynają tańczyć! |
Już od bardzo dawna nie widziałem żadnego filmu, który budził we mnie tyle żywych emocji i się nimi bawił. Raz nie podobała mi się kreacja Emmy Stone jako Mii, później bardzo jej dopingowałem, żeby na koniec znowu patrzeć na nią gniewnym spojrzeniem. I jeszcze raz, od nowa. Ryan Gosling jako Sebastian (hehe) był znacznie mi bliższy, ale też nie potrafiłem lubić go przez cały film. Relacje pomiędzy aktorami również nie zostawały mi obojętne i kiedy już jednak przekoloryzowano ich zejście ze sobą, kibicowałem, aby tylko się udało im się na dalszej drodze. Aktorów dobrano bezbłędnie.
La La Land to nie taki musical, jakiego się spodziewałem. Jeśli kojarzycie filmy z Bollywood, albo stare bajki Disneya, na pewno znajome są wam sceny śpiewania tańcząc, kompletnie od czapy, bez żadnego powodu. Tutaj jest dokładnie tak samo. Wygląda to kretyńsko, jeśli zechcemy potraktować zaistniałą sytuację na poważnie, ale w La La Land chodzi o coś innego. Mamy się przy tym filmie przede wszystkim dobrze bawić i cieszyć jak dzieci, kiedy widzimy ni stąd ni zowąd tańce na samochodach. Ma to wywoływać pozytywne, zakręcone emocje, bez krzty wstydu i La La Land świetnie sobie z tym radzi.
I jakie to wszystko było piękne. W trakcie tańców mamy bardzo długie ujęcia bez cięć, co robi piorunujące wrażenie. Film ma bardzo pozytywny wydźwięk, głównie za sprawą wesołej muzyki i podejściu do tematu musicala połączonego z fabułą. I chociaż nie przepadając za muzyką ubiegłego wieku, w szczególności jazzu, mogłoby się wydawać, że powinienem skreślić La La Land od razu... To jednak muzyka w tym filmie jest przepiękna. Trafiła w mój gust idealnie, czemu dziwię się do tej pory. Ale i cała ta charakteryzacja była genialna. Zobaczymy tu mnóstwo odniesień do Ameryki lat 60., tamtejszą muzykę, nową muzykę stylizowaną na tamtejsza muzykę, stroje, samochody... Przyznaję, że przez pierwszych kilkanaście minut nie byłem pewien w jakiej "epoce" dzieje się akcja filmu, a nawet podejrzewałem celowy zabieg pomieszania między sobą różnych styli, podobnie jak robi to Greg Jonkajtys w swoich krótkometrażówkach. Ale, ponownie wszystko wręcz idealnie się dopasowało.
I pomimo wielu kolorów, świetnej muzyki i budującej w pewnym sensie historii, jest to niesamowicie trudny w odbiorze, smutny film. Podobnie jak w Przyjaciołach, niby jest dużo wyolbrzymionego szczęścia, nie zabrakło tu jednak momentów gorzkich, znanych nam wszystkich z życia codziennego. Nie dziwię się, że obraz ten dostał tyle nominacji do Oscarów. Dla wielu znawców gatunku, jest to zapewne jeden z najlepszych romansów w dziejach. Nie wiem czy popieram, ale wiem, że La La Land to romansidło, którego oglądania się nie wstydzę.
Źródło screenów: filmweb.pl
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz