Lepiej późno niż wcale? Mighty no. 9 nie zachwyca [Wii U]


Logo gry Mighty no. 9

Przyznam się wam do czegoś: moje doświadczenia z klasycznymi Mega Manami są znikome. Oryginalne nigdy nie chwyciły mnie za serce, polubiłem natomiast pierwszego Mega Man X. Mimo to, nie spędziłem przy tej grze na tyle dużo czasu, żeby stwierdzić, żebym ją pokochał. Rozumiem jednak podekscytowanie fanów tych gier na wieść o tym, że pierwszy twórca niebieskiego ludzika, Keiji Inafune, chce zrobić coś na miarę swoich klasyków. Nawet nie interesując się zbytnio nowszymi częściami nie mogłem nie widzieć tego, jak seria się staczała, by ostatecznie mało kto o niej pamiętał. Podobno nie była to równia pochyła, ponieważ były tytuły lepsze i gorsze, ale jednak nikt zachwycony nie był. To oznaczało dla mnie jedno – będę mógł podejść do Mighty no. 9 bez okularów nostalgii, na świeżo, jak laik. Lubię takie podejście do jakichkolwiek tytułów, ponieważ wtedy jestem w stanie dostrzec więcej rzeczy zupełnie obiektywnie (i napisać subiektywną recenzję) na to patrząc i (ewentualnie) nie będę rozczarowany. Oczywiście, każdy kij ma dwa końce – jako laik nie dostrzegę wielu odniesień do klasycznych części, które mogłyby zasugerować, że dana produkcja jest jednak lepsza/gorsza niż się zapowiadała. W przypadku Mighty no. 9 mogłem spojrzeć na całość nie jak na nowego Mega Mana, ale jak na nową platformówkę, bez nostalgicznego subiektywizmu.

Odmęty bezpłciowości

Przedstawiony w grze świat to futurystyczna Ziemia, mamy latające pojazdy, a ludziom służą roboty.  Fabuła w dużym uproszczeniu, opowiada o buncie tych maszyn w Ameryce Północnej powodując wszechobecny chaos. Jedynym sposobem na przywrócenie ładu jest... jeszcze większa rozpierducha i użycie siły. Teleportujemy się do kolejnych lokacji, gdzie robotami dowodzi jeden z tytułowych Potężnych. Dopiero ich pokonanie przynosi spokój w tym miejscu. Taki cel ma właśnie główny bohater – robot o imieniu Beck. Po każdym starciu z bossem, Beck jest w stanie przejąć jego moce, aby móc je wykorzystać na swej dalszej drodze.


Mighty no. 9 jest trudne, czasami nawet miałem wrażenie, że nieuczciwie trudne. Całe poziomy są nafaszerowane wrogo nastawionymi do świata robotami. Do tego dochodzą elementy platformowe, które wymagają od nas nie lada zręczności i... przypadło mi to do gustu. Są różne i nieraz dość pomysłowe. Znacznie gorzej oceniam pojedynki z bossami, które mogą być wręcz frustrujące. Ponownie, nieuczciwe, zbyt silne i bez litości. Zupełnie tak, jak klasyczne Mega Many, wszędzie pełno robotów, akcji, wybuchów, dzieje się. Pod tym względem nie do końca rozumiem narzekań na grę. Czyż Mighty no. 9 nie miało być niczym kontynuacja Mega Manów w starym stylu? Wydaje mi się, że jest. Dla mnie to jednak oznacza, że gra jest wręcz klonem swojego pierwowzoru. Inspiracja Mega Manem była tak silna, że Beck również nie potrafi strzelać w kierunku innym niż lewo/prawo. A nawet kucać. To potrafiło napsuć sporo krwi. Te elementy sprawiają, że Mighty no. 9 tak naprawdę nie ma swojego własnego charakteru. Mamy tu żywcem wyjęty gameplay z trzydziestoletniej produkcji. Ta gra nie wzbudziła we mnie żadnych emocji poza okazjonalną frustracją spowodowaną poziomem trudności.

Ciekawym dodatkiem jest wybór dubbingu, czego nie spodziewałem się w ogóle w kolorowej platformówce. I wiecie co, bardzo dobrze, że dostaliśmy taką opcję. Do japońskich głosów nic nie mam, bo te również stoją na wysokim poziomie, ale amerykański dubbing nie powala, a czasami nawet denerwuje. Z zadowoleniem przełączyłem się między językami. Z drugiej strony dziwnie mi się słuchało gadających po japońsku ludzi o buncie maszyn w Ameryce... 

Money talks

Proces tworzenia gry zaczął się aż 3 lata temu, co mogłoby sugerować bardzo dopracowany tytuł. Niestety, całość wygląda tak, jakby od momentu "narysowania" pierwszych szkiców i modeli postaci i całej otoczki graficznej, nic już się w tej kwestii nie zmieniło. Lub innymi słowy – oprawa audiowizualna jest dość stara już w momencie premiery. Myślałem, że już nie powstają gry, w których postać mówi, ale nie porusza ustami. Trochę to smutne, tym bardziej biorąc pod uwagę kolosalne wsparcie fanów. Cel kickstarterowy został przekroczony kilkukrotnie. Mało tego, to wersja na Wii U, którą ogrywałem, jest podobno najgorsza. Od strony technicznej nie napotkałem na żadne błędy, które by uniemożliwiły zabawę, ale długich ekranów ładowania już nie mogłem nie zauważyć. Pierwszych pięć minut z grą spędziłem głównie patrząc się na czarny ekran z symbolem w dolnym rogu. A przełączałem się tylko między opcjami w menu głównym.


Mighty no. 9 miał być spuścizną po klasycznych Mega Manach. To miała być gra, na którą wszyscy czekali. Okazała się jednak klapą, o której wszyscy starzy wyjadacze chcą zapomnieć, zaś młodzi nie poczuli... niczego. Dla mnie to nadal stary Mega Man, jedynie w nieco nowszej oprawie. Mighty no. 9 nie zachwycił mnie. Ale też nie powoduje we mnie oburzenia i chęci zniszczenia wszystkich developerów świata i spalenia Kickstartera. To, że Mighty no. 9 nie jest najlepszą grą tego lata to jedno. Ale myślę, że ten indyk (chyba tak możemy to teraz nazwać?) i twórcy oberwali dość nieuczciwie po uszach ze względu na okulary nostalgii. Rozumiem, że najnowsze dzieło Inafune nie stanęło na wysokości zadania i nie udało mu się przeskoczyć bardzo wysoko powieszonej poprzeczki. Ale, jeżeli zdejmiemy wspomniane szkło z nosa, czy całość nie wygląda trochę lepiej?

Może faktycznie nie.

Grę mogłem sprawdzić na Wii U dzięki uprzejmości Nintendo Polska.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz