Nie dla krytyków, czyli kilka słów o Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości

Fragment grafiki promocyjnej filmu.

Bardzo oczekiwałem kontynuację Man of Steel, przynajmniej od momentu potwierdzenia występu w nim Batmana. Kolejne zwiastuny nie raziły jakoś specjalnie, ale i niestety nie zachwycały. Szalę goryczy przelały pierwsze opinie krytyków, które były, no cóż, druzgocące. Narzekano na niemal wszystko. Batman v Super nie ma specjalnie skomplikowanej fabuły. Chyba każdy, kto na głos przeczyta tytuł filmu, domyśla się, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Mroczny mściciel w masce staje w szranki z "półboską" istotą sądząc, że dzięki temu świat będzie bezpieczniejszy. Sprawa jest jasna od samego początku i nie rozumiem czego oczekiwali inni po tym filmie. Nie chcę jakoś specjalnie bronić tego filmu i wmawiać wszystkim, że nie mają racji... Ale o dziwo sam dostałem to, czego się mniej więcej spodziewałem.

Od lewej: Henry Cavill, Gal Gadot, Ben Affleck. Źródło: filmweb.pl.

Dawn of Justice jest bezpośrednią kontynuacją Man of Steel i Zack Snyder daje to do zrozumienia już w pierwszych minutach filmu. Jesteśmy świadkami walki finałowej poprzednika oczami Bruce'a Wayne'a, gdy ten próbuje ewakuować swoich pracowników z biurowca swojej firmy. Niestety,  Batman v Superman powtarza też wiele błędów z Człowieka ze Stali, a głównym grzechem jest dziurawy scenariusz. I nie chodzi tutaj o wykonywanie bezsensownych czy nietrzymających się kupy akcji, ale o ich całkowity brak. W wielu momentach przeskakujemy z jednego wątku do drugiego, kompletnie nie wiedząc dlaczego i po co. Brakuje nam tutaj wyjaśnień tego co widzimy na ekranie. To samo tyczy się zarysu bohaterów. W filmie poznajemy już zniszczonego codziennością Batmana, który już sam się przyznaje do bycia przestępcą podobnym do tych, których niegdyś łapał. Nie wiemy jednak co takiego się stało. Superman był niemal nieobecny, Lex Luthor był gdzieś pomiędzy tymi dwoma, który trochę zachowuje się jak Joker (a nawet bardzo), a Wonder Woman równie dobrze mogłoby nie być... Wszystko to jest strasznie chaotyczne, prawda? Tak jak i sam film. Jest otwartych bardzo dużo wątków naraz, tylko kilka z nich trwa i ma jakieś znaczenie. Ciągle gdzieś tam biega (jak w Man of Steel) dziennikarka Lois Lane, która wszystko wie, wszystko odkrywa sama i wnerwia widza. Wonder Woman pojawia się i znika, ale kompletnie nas to nie interesuje, ponieważ nie wiemy kim jest i dlaczego akurat tutaj jest. Zdaje się, że Warner Bros. jest pewne stworzenia całego serialu z superbohaterami, rezerwując sobie miejsce również na retrospekcje i prequele, a właśnie dostaliśmy drugi odcinek. Ciekawe tylko czy dotrwamy do końca sezonu.

Jesse Eisenberg jako Lex Luthor. Źródło: filmweb.pl.

A same role zostały zagrane bardzo dobrze, i tym bardziej szkoda, że gdzieś w scenariuszu ktoś nie do końca wiedział co czyni. Każdy aktor wygląda i jest tym bohaterem, którego gra. Przyczepię się jednak do kreacji Alfreda Pennywortha. Zagrana przez Jeremy'ego Ironsa rola (bardzo dobrze zresztą) kompletnie nie pasowała mi do pomocnika Batmana. Alfred z żadnej strony nie kojarzy mi się z gościem pijącym whisky i mającym gdzieś wszystko to, co się dzieje. Zupełnie nie zależy mu już ani na własnym życiu, ani tym bardziej na życiu panicza. Wspominając o tym, trzeba też przyznać, że zaskakująco dużo jest wspomnianego Bruce'a na ekranie. Zawsze skracałem sobie tytuł filmu tylko do słowa "Batman" i niewiele się pomyliłem. Batfleck tłucze gęby przestępców prawie cały czas i robi to nad wyraz brutalnie, jest w stanie również kilku z nich zabić, co w gigantycznym stopniu kłóci się z polityką komiksowego Batmana. Wiedząc nawet, że miałem tu do czynienia z doświadczonym i zepsutym już detektywem z Gotham, trudno było mi zaakceptować taką jego wizję. Z drugiej strony podobał mi się montaż takowych scen oraz samej walki tytułowych bohaterów. Batalia pomiędzy herosami jest brutalna i ciężka, pełna dramatyzmu i efektów. Trzeba przyznać, że film miał zadatki na kategorię R i nie dziwię się, że wersja płytowa właśnie takie oznaczenie dostanie.

Z jednej strony mamy ładną walkę i ogólnie ładnie wyglądający film. Efekciarski blockbuster z superbohaterami DC. Z drugiej strony montaż ledwie sobie radzi z kulejącym scenariuszem. Nie da się nie odnieść wrażenia, że twórcy chcieli zbyt dużo i naraz wrzucić do jednego filmu. Nie to jest jednak najgorsze, a brak charakteru głównych. Lex Luthor chce zniszczyć Supermana, bo... jest przemądrzałym dupkiem? Dzieciak, który musi mieć wszystko dla siebie, stał się mieszanką naukowca i Jokera. Przeszłość pozostałych bohaterów, która uformowała ich takimi jakimi są, też mamy gdzieś, ponieważ dostaliśmy o tym żadnej wzmianki. Nie jest to film dla osób kompletnie nieobeznanych z uniwersum. Znajduje się w nim mnóstwo odniesień do komiksów ze stajni DC, ale nikt ich nie wyłapie nie znając ich na pamięć. I nie jest to wybitnie dobry film, ale moim zdaniem nie zasłużył na tak srogie baty, jakie zebrał. Owszem, mogłoby być lepiej w wyżej wymienionych rzeczach, ale hej, dostaliśmy hollywoodzkie kino o gościach w pelerynach. Nie miałem wysokich oczekiwań, ale też nie nastawiałem się na kompletne dno, i jak się okazuje takie podejście wyszło mi na zdrowie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta cała internetowa drama odnośnie Dawn of Justice jest zwyczajnie przesadzona.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz